Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/273

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wznosił fanfarę huczną. Małgosia rozmyśla o ukochanym i o zbliżającem się szczęściu. Będą mieszkali w Sosnowie, leśniczówce odległej o parę wiorst od Smolarni; w domku nowym, ładnym, w samym boru, na ślicznej polance. W dziewczynie szczęście burzy się jak potok. Małgosia pragnie wyciągnąć ramiona do nieba i wołać głośno z radości wielkiej, która piersi jej rozsadza. Dusza jej śpiewa rapsod przecudny, błyskotliwy jak poranek w lesie, rzeźwy jak rosa kwiatowa i upoisty.
Nagle spostrzega przed sobą idącego Olka. Ze strzelbą na ramieniu chłopak zbliża się raźnie i z daleka już macha czapką z zielonym lampasem. Dobiegli do siebie z okrzykiem szczęścia. Olek porwał narzeczoną w ramiona.
— Dziewko moja umiłowana!
— Olek złocisty!
— Dziś nasz ślub, ksiądz nas zwiąże stułą i na wieki ty moja, Małgośko, żono najmilejsza — woła chłopak w uniesieniu.
— Jeszcze nie żona, dopiero wieczorem, — szepce ona wstydliwie.
Całują się, uniesieni szczęśliwością bezmierną.
A bór nad nimi szumi, ogołocony rzuca jednak na parę narzeczeńską z rzadka złotym ostatnim listkiem, lub plamką purpury, niby swoje błogosławieństwo.