Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/272

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Przygotowania więc wrą gorączkowo. Tylko Małgosia nie pomaga nikomu, nic nie może robić, wszystko jej z rąk leci. Chodzi po borze zamyślona rzewnie, i sama z sobą rozmawia. Nie spodziewała się nigdy, że spotka ją takie szczęście, że jej ukochany śliczny Olek, gajowy z sąsiednich ostępów zechce wziąć ją za żonę i że się w niej rozkocha. Zawsze podziwiała jego męstwo, jego postawę, gdy ze strzelbą na ramieniu, z blachą złocistą na piersiach i z torbą pełną kuropatw szedł z lasu, a koło niego biegł oswojony kozioł. Nikt nie strzelał tak celnie, jak Olek, nikt lasu tak dobrze nie pilnował.
Lubiła go dziedziczka, lubili go starzy borowi i młodzi jego koledzy. A już dziewczęta to z całej okolicy za nim przepadały, czy na tańcach, czy kiedy indziej, zawsze tylko Olek był pożądany i rozchwytywany.
I otóż on żeni się z Małgosią, zazdroszczą jej wszystkie dziewczyny, ona zaś sama wybrana przez niego jest tak szczęśliwą że pojąć nie może jakim to się stało sposobem i czy to nie sen. Małgosia, chodząc po lesie, mimowoli kroki swe kieruje w stronę skąd zwykle przychodzi Olek. Poranek jest mglisty, surowy, szeleszczą liście pod stopami dziewczyny, rude plamy wiewiórek kręcą się tu i tam zbierając orzechy. Szumy biegną po wierzchołkach drzew, jakby bór wychowance swej w dniu jej ślubu