Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/274

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Oboje młodzi czują w sobie war niebywały, jakąś potęgę, której nie rozumieją, a która ich unosi w złote krainy niedostępne dla ich wyobraźni, lecz bajecznie odczute sercem. Płyną razem spojeni pocałunkiem po morzu wezbranych uczuć dobrych i łakomych zarazem.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ksiądz udzielił im błogosławieństwa. Pochylili głowy i długo tak klęczą tuż przy sobie, zasłuchani w bicie własnych serc. Wstali jak w śnie błogim pogrążeni. Olek wziął żonę za rękę i odeszli od ołtarza. Nie uważają na nic i na nikogo, idą naprzód i od czasu do czasu patrzą sobie w oczy z bezmierną miłością. Z kościoła wracają wprost do Smolarni. Mija ich kareta dziedziczki z panienką i elegancki wolancik paniczów. Państwo wracają z kościoła gdzie asystowali przy ślubie Maciejówny z ulubionym gajowym Olkiem. Panienka uśmiechnęła się do młodych przez okno karety, gdy zaś wolant mijał nowozaślubionych jeden z paniczów, elegancki Fonsik wychylił się tak, że prawie twarzą dostał twarzy Małgosi i dał w powietrze głośnego całusa. Małgosia krzyknęła, Olek skamieniał i w przystępie nagłej złości podnosi pięść i grozi śmiejącemu się paniczowi, który tylko mignął i znikł na zakręcie.
— Czego on od ciebie chciał? — pyta Olek wzburzony.