Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/235

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ewka, siedząc na przyźbie domu medytowała i radziła się gwiazd, oczy miała wlepione w niebieskie, drgające światełka. Nagle błysnęła jej myśl szczęśliwa.
Zebrać kłosy z pola.
I już bez zastanowienia, rozumiejąc to jako jedyny ratunek, jako radę podszepniętą chyba przez anioła, Ewka zerwała się z miejsca i poszła. Idzie oto teraz, jak żebraczka biedna, po garstkę kłosów przenicznych, by je zemleć w żarnach i zagnieść na podpłomyk dla matki i dla siebie; bo i jej głód okrutnie dokucza.
Ewka weszła na pole, skąd przed godziną zeszli żniwacy i zwieziono ostatnie fury pełne zboża. Mnóstwo kłosów zaścieła rżysko, pogubione pojedyńczo z wozów, źle zgrabione kłosy kłują w bose nogi dziewczyny, jakby mówiąc: „bierz nas, sieroto, chcemy ci służyć“. Ewce zdaje się, że Bóg rozsypał przed nią okruchy chleba, zbiera kłosy z nabożeństwem, otucha przepełnia jej serce. Ale właśnie w chwili, kiedy chce zaśpiewać z nadmiaru radości, nagle głos jej się zatamowuje z dziwnego lęku, prawie z przerażenia, aby nie być słyszaną i widzianą. Coś jej szepnęło w same ucho „kradniesz“. Ewka wzdrygnęła się, ręce jej opadły i posypały się kłosy z fartucha.
— Co ja robię, toć grzech!
Usiadła na ściernisku mokrem od rosy, ciężar