Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/236

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zwalił się jej na piersi, gniotący ból zawładnął nią całą. Ostatnia nadzieja zawiodła. Ona złodziejką.
— Jezusicku najmilszy, poratuj nieszczęsną — wyszeptały blade usta Ewki.
Oczy łzami zalane podniosła w górę na ciemne sklepienia niebios, na gwiazdy błyszczące i zapatrzyła się bez pamięci. Cóż ona teraz pocznie, co da matce zjeść?...
Dziewczyna zaczęła się modlić po swojemu.
— Boże mój, takam nieszczęsna, zmiłuj się nade mną. Tyle to gwiazdek śliczniuchnych na niebie, rzuć kilka dla bidnych, to im się zaro milej na świecie zrobi. Takie skarby i świecą wysoko, że i nie sięgać człowiekowi, a to szczęście byłoby, żeby te gwiazdeczki dla ludzi spadały. Ja i matka jeść chcemy, ale musimy głód cierpieć, bo cóż poczniem.
I myśli sobie Jokuszówna, jak byłoby cudownie na świecie, gdyby drogocenne gwiazdy spadały na ziemię i dolę ludziom słodziły. Dziewczyna rozmyśla, marzy, siedząc sama na pustem polu, nie boi się, ale zwolna do duszy jej wsiąka rozpacz.
Gwiazdy nie spadną, głód męczy, a zbierać pokarm, jaki jest dla niej możliwy nie wolno, bo to z pańskiego, zatem z cudzego pola, więc to kradzież.
— Co robić?... Powiedzta mi, gwiazdecki kochane, co ja pocnę biedota. Powiedzta!