Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/191

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Uciekajmy, panicu! O! Jezu mój!
Chwycili się za ręce i mkną szpalerem wiśniowym z pochylonemi głowami, roześmiani, szczęśliwi. Kwiaty białym strumieniem płyną z potrącanych gałęzi, tworząc jakby wyłączną mgłę, która okrywa zakochanych w sobie, szalejących: wiejską dziewczynę i panicza ze dworu.
Z sadu, z pod osłon białych wiśni, wybiegli na łąki. Trawa bujna, soczysta i mnóstwo kwiatów: żółtych jaskrów i pełników łąkowych i białych dmuchawców i miodem pachnącej białej kaszki — tamują ruchy, zniewalają do podziwiania ich. Staś i Zulka idą wolno, zdyszani, przytuleni do siebie. Ona pochyla się, rwąc garściami tęczę kwiatów, oddycha szybko i urywanie śpiewa jakąś piosenkę.
— Oj, da dana, danaaa... — kończy każdą strofkę.
— Lubisz ty mnie, Zulka? — pyta Staś.
— Oj, lubię panica. Oj, lubię! Panic to moje słonko.
— A wyjdziesz za mąż za Jaśka młynarzowego, co?...
— Niby to panic nie wiedzą, żem wódki do niego nie psepiła.
— No, i nie wyjdziesz? A jak cię zniewolą?
— To ucieknę z chałupy i jus. Kto mie ma zniewolić? Do probosca posłam i powiedzia-