Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

łam ze chyba lepiej śmierć, a za Jaśka nie pójdę. Probosc tera ślubu nawet by nie dał.
— To nie miły ci Jaśko?
Dziewczyna westchnęła. Po chwili dopiero Staś usłyszał cichy szept:
— Jeden mi tylko miły... ale nie Jaśko. Jesce cegoj!
Staś przygarnął ją do siebie.
— Mnie miłujesz? pyta ustami na jej ustach.
— Juści, a kogoz by?...
— Dziewucho, moja jedyna!...
Weszli w cienisty gaj, przytykający do łąk. Zapach konwalji buchnął na nich odurzającą wonią, jak z osobliwego kadzidła. Cały gaj podszyty bielą konwalji. Perły tych kwiatów zaścielają podnóże drzew, drżąc ślicznie na łodyżkach smukłych w oprawie szerokich liści. Dywan konwaljowy, jeden biały rozpachniały puch. Zulka rzuca się do kwiatów. Bose jej stopy opalone, ale zgrabne i dość szczupłe toną w rzece konwaliowej. Dziewczyna klęka i rwie zapamiętale.
— Panicu złocisty! To ci śliczności. Oj!... Panicu... laboga!
— Zulka... Zulka...
Staś klęknął obok dziewczyny, namiętnie ją całuje. Okrywa pażądliwemi pocałunkami jej usta, oczy, różowe policzki, szyję. Chciwe wargi Stasia spadają na okrągły, toczony kark