Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/190

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Całuje bezpamiętnie, dławi ją w objęciach.
Zulka przypadła mu do piersi gorącem swego ciała, przymknięte ma śliczne oczy, głowę rozkosznie w tył pochyloną.
— Panicu złocisty, panicu złocisty! — szepce w upojeniu.
Nagłym ruchem otacza ramionami szyję Stasia i sama całuje go na nic nie pomna. Oboje szaleją, krew młoda, gorąca gotuje się w żyłach i aż parzy. Tulą do siebie rozpalone twarze, przejmują wzajemnie iskry elektryczne sypiące się z rozgorzałych źrenic. A na głowy ich złączone uściskiem spływa cicho kwiat wiśniowy, niby błogosławieństwo majowe. Szemrzą nad nimi wonne gałęzie i zapach ronią słodki, brzęczą złote pszczoły, czasem zahuczy brunatny bąk, zaplątany w kwieciu. Z pobliskich olszyn dochodzą pojedyncze głosy żab, z daleka woła kukułka. W naturze wszystko śpiewa, nuci, gwarzy i raduje się młodem życiem.
Nagle w ten koncert przyrody wpada wrzaskliwy krzyk pawia. Ptak gdzieś jest blisko i także cieszy się kwiatami, słońcem. Może woła na swą samiczkę, by wspólnie głosić uciechę.
Ale Stasia i Zulkę głos ten przestrasza.
— Jesteśmy za blisko dworu, Zula, uciekajmy.