Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/158

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

drgała w chłopcu młoda żyłka. Chce się zerwać i biedz na powietrze, do słońca, do życia.
Ale nie może. Kamień leży mu na piersiach, w płucach wieje pustką. Ani się dźwignąć, ani ruszyć. Przejście ze swego łóżka na tapczan matki, zmęczyło go, jakby przebył milę po gruzach. Ledwo nozdrzami chwyta powietrze. Mdleje z żądzy do życia i z bezsilności.
Julek przypomina sobie służbę w wojsku, jak będąc daleko na północy tęsknił za ziemią rodzinną i jak się cieszył, że dwa lata przebrnął szczęśliwie, że pozostał mu już tylko rok, po którym powróci do rodziny. Marzył o tym dniu we śnie i na jawie, widział go zawsze w swej wyobraźni słonecznym, pachnącym, rozśpiewanym.
Suchotnik raduje się własnemi myślami i wizjami.
Wie, że umrze, ale łudzi się jeszcze. Może nie prędko. A znowu żyć tak jak teraz, zwalony chorobą, bez siły, czy to nie lepiej skonać.
Wstrząsnął się.
Widmo grobu, ciemnego, ponurego, zasypanego wilgotną ziemią przeraża chłopca.
W tem powstaje krzyk przed chatą. Głosy dziecinne przebiły wątłe ściany, radość brzmi w tych wrzaskach i tryumf.
— Bociek! Bociek!
Do izby wpada, niby kula, zaczerwieniona Kasia.