Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/159

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Julek, patrzaj, bociek przylecioł. Widzis go, widzis? Na stodole se usiadł, jak pon jaki, abo graf na gnieździe, taki dumny, Skrzydliskami macha i kłapie dziobem, jakby gadał.
Julek przylepił się do szyby.
— Gdzie on, gdzie? — chrypnął ciekawie.
— A ot, ot! Na węgle stodoły.
— Aha! Prawda! Bociek! Taki on! Bociek!
Wpatruje się w ptaka, niby w powracającego z dalekiej podróży brata.
A bocian stoi na swej bronie wyprostowany, z dziobem zadartym w górę i klekoce donośnie. Wita ziemię rodzinną, wita znajomą strzechę, wita bory i łąki, starego Marka i dzieci przed progiem rozkrzyczane na jego widok.
A bocian klekoce dziękczynnie, że gniazdo swe znalazł, że Boża łaska znowu daje wiosnę, że pola już się ruszają, że świat jest wiecznie młody i wiecznie ten sam piękny, bogaty.
A bocian klekoce.
Uniósł się na olbrzymich skrzydłach, zawisł w powietrzu, okrąża stodołę coraz szerszemi kołami i znowu ścieśnia je, dziób wyciąga, całując wiatr znajomy, łykając powietrze. Zakręca się prawie w miejscu, trzepie się nad gniazdem i znowu staje na nim. Położył głowę na grzbiecie w tył i wzniesioną dzidą dzioba