Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dusił się, gorączkował. Sam nie spał i nikomu nie dał. Dopiero o świcie zasnęli twardym snem.
Pierwszy wstał Marek, cicho wyszedł na próg chaty i zaspaną źrenicą bada pogodę. Jest nieobiecująca, jakby zakatarzona, ochrypła, nasiąkła wilgocią, rozkwaszona i zła. Ale ptaki zaczynają już nucić godzinki, z pól słychać zalotne nawoływania wabiących się kuropatw. Marek słyszy ciągi wodnego ptactwa, nisko po nad ziemią kruczą żórawie. Z głębin leśnych dochodzi burczenie głuszców i jarząbków.
Dzień podnosi się, ospale zrzuca z siebie jedną kołdrę za drugą, gmera się w pościeli, wzdycha, tarmosi swe przykrycia, ociera załzawione oczy. Aż w końcu późno już, zerwał się na nogi i pootwierał wszystkie okna na niebie. Migoce światło. Słoneczko lunęło na ziemię potokiem wartkim, rozbulgotanym a rzęsistym, niby rozpleciony warkocz złotych włosów czarodziejki.
Świat zatrząsł się lubieżnie. Huczą krzyki mocą tworzenia.
Przed południem Julek w kożuchu, nędzny, chwiejący się, dolazł do okna i na matczynym barłogu siedzi bezwładnie, opierając czoło na szybie. Patrzy znowu na niebo błękitne, na którem gonią się chmurki. Patrzy na gwarne podwórze, na drobne żółte kurczątka pod opieką rozchichotanej Kasi wyszłe na spacer. Za-