Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ciapać drobny deszcz, kapuśniaczek. Pruszy sennie, ale gęstnieje, staje się falą.
Obumiera ziemia, zamierają dusze ludzkie pod tą nużącą chlapaniną. Ciężar przygniata, dławi.
Lecz oto jaśnieje wśród kurtyny chmur okrągła plama. Rozsuwa się szerzej, wygładza, rozbłyskuje. Rozdarły się lite materje deszcz rodzące, pękły. Uśmiechnięte słońce mruga na świat, jak stary łobuz świeci wielką łysiną na brudnem niebie. Połysk zalśnił na nowo; suwa się po roli, po runi zielonkawej, dachach i mokrej korze drzew.
Skowronek pisnął szczęśliwym świergotem, zaczęły piać koguty, wróble w licznej gromadzie kłócą się zawzięcie.
Wieczór spada szary, a ciągle zmienny, sam nie wiedząc czem się przyodzieć. Gdy słońce poszło spać za góry, za lasy, noc zgasiła niebo na amen. Czarność nieprzebita, ciężka, zwisa nad ziemią. Zdaje się, że to koniec świata. Tylko szmery idące z tej grubej dziegciowej pomasty zwiastują życie. Ciągle coś sypie, jakby grubym piaskiem, cieknie deszczem, wyje wiatrem. Wszystko zagłuszone czernią, cierpliwie czeka świtu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W chałupie Marka Sikory rozbudzili się dosyć późno. W nocy Julek bardzo kaszlał,