Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/153

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nej choroby. Chłodne z niemocy członki, jak włókna wyciśniętego owocu kulą się z dreszczów, oblewają parnym potem, niezdrowym warem, są bezwładne, bolesne w swej martwocie. Tylko gorączka podnieca umysł, ostatni raz zapala źrenice pięknym ogniem duszy. Na policzkach kładzie ceglaste sztandary wypieków, tragiczne znamiona suchot.
Na przyźbie chaty młodsze dzieci baraszkują wesoło, babrząc się w błocie. Ciągają za kudły psy domowy, szczują nimi koty. Pełno wesołych szczebiotów, pisków, miauków, naszczekiwań. Na podwórzu chodzi kasztanowata klacz i biega parotygodniowy źrebak, niby piłka w podskokach, kręcąc małym łebkiem i wietrząc na wiatr. W izbie uwija się Sikorzyna. Karmi zaledwo wyklute żółte kurczęta, które cipaniem swym, jak świderki napełniają uszy. Życie zaczyna być wszędzie ocknięte po długiej zimie. Życie się mnoży.
Julek patrzy, słucha. Łzami nabierają mu źrenice, zapadła pierś wznosi się westchnieniem. Wziął duży haust powietrza do płuc i zakaszlał się suchym, rozpaczliwym jękiem. Na wargach pokazała się krew. Julek przywykł już do niej.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

A pogoda mieni się niby lica dziecięce, to śmiech, to płacz.