Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/152

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

starego garbią się, wzrok mętnieje, piersi wydają z siebie wzdech brzemienny niedolą.
Syn umiera mu na suchoty.
Odesłali go z wojska, zmiętego chorobą, jakby go wyssał głowonóg. Leży już trzeci miesiąc, kaszle jak z pustej kufy, chudnie i leci przez ręce.
Niema ratunku, ani nadziei.
Marek z wściekłością niemal szarpie siekierą bierwiona, z żalem spogląda na kręcącą się w podwórzu córkę szesnastoletnią, Kasię, wesołą, rzeżką, pracowitą. Dziewczyna krząta się koło gospodarstwa i ciągle śpiewa. Śpiewa do pól rozmiękłych, do lasów ociekających wodą, śpiewa do skowronka i do chorego brata. Marek patrzy i myśli, że i Julek był taki sam, rozgadany, rozśpiewany, chłopak jak dąbczak młody, bujny a twardy w muskułach. A teraz cały dzień na pościeli siedzi, albo leży, czasem do okna się dowłóczy i patrzy, patrzy tęsknie, żałośnie na świat, co do życia rwie się, na ptaki, na starego ojca, jeszcze pełnego sił i na rozbawioną siostrę. Julek w twarzy swej niema kropli krwi, ale w sercu ona kipi. Może wszystka doń spłynęła i miłuje, i pragnie i gorącem swem trzyma jeszcze to mizerne ciało przy życiu.
Ostatnie pulsa biją żwawo żądne czynu, duch szarpie się, lecz skuty w żelazach strasz-