Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Z szarego, zamglonego nieba wybucha nagle jaskrawe światło. Waży się chwilę, nieufnie błyska, bo oto nowa chmura nasuwa się na słońce. Goreje szlak ognisty, pada na ziemię i pije z niej brudne śnieżne piany. Mało ich pozostało, słońce resztę zgarnia. Rozłazi się spęczniała gleba. Skiby czarne, oślizgłe wychylają łby ze schlastanej zimowej mazi, ciągną z niej wodę do swych wnętrzności, topią, pożerają. Wiaterki rozszeptały się po niwach. Figlarne urwisy! Wymykają się z kniei leśnych i pędzą na pola, skaczą po miedzach, targają zeszłoroczne zeschłe badyle zielsk, przewracają kozły po zagonach. Skarci ich czasem wiatr potężny, praojciec, z gęstych borów nadeszły, że przycichną wystraszone, płasko przylepią się do roli lub wpadając w nikłą ruń ozimin, czochrają ich źdźbła młodym oddechem.
Słońce łechce ziemię, że w dreszczach jest cała. Przeciąga się rozkosznie po długim śnie, pręży się, dźwiga swe barki do życia, do używania. Łono jej wezbrane potęgą uczuć zaczyna falować, serce ziemi bucha miłością. Śpiew wypada z jej piersi i leci w przestwór przyrody. Skowronek, artysta niezrównany, chwyta szept ziemi ockniętej, na delikatne strunki swego gardziołka i niesie go w górę i rozsiewa, budzi nim wszystko, co jeszcze śpi, co jeszcze gnuśnieje. Paciorki skowronnych śpie-