Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wszczyna się gawęda w jasnej smudze światła, w rozhulanych tonach mazura.
Ale chłopcy tupią ostro nogami i ręce biją na krzyż. Furman zajrzał w ich twarze.
— No, ale wy pomarznięte! Musieliście chyba z samym mrozem natknąć się, albo go za brodę łapać.
Pietrek zachichotał.
— Ii... on sam łapał nas, takie ci śwarne zimno, że aż ha! Mozę nas pan sztangryt do kuchni weźmie, bo skapiejem.
— Chodźta, chodźta!
— Poszli, tylko Janek został w pasie świetlnym, wtulony w zaśnieżony kaptur jakiegoś krzewu i patrzy w okna, gdzie tak pięknie grają, gdzie tak jasno jak w niebie, a pewno ciepło i dobrze. Widzi tańczące pary, panie cudne, jak owe królewny z bajki, piękniejsze od lalek z szopki. Widzi panów dumnych, jak król Herod, a ubranych ślicznie, jak ten „Pan Piasecki z rodziny szlacheckiej“, który zaczyna przedstawienie w szopce... Wszyscy się kręcą, tak samo jak lalki, ino że sami gadają, śmieją się, tańczą.
Janek patrzy i myśli, że w tym salonie to już pewno tylko anioł lata wielkiemi skrzydłami i wszystko tak pięknie dokoła czyni. Złe już tam przystępu nie ma, ani bieda nie zajrzy, ani mróz, ani głód. Jakże?... Toż tam same