Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rozbiegły się jak wróble po strzale, tylko śmigają chybkie nogi i tętent huczy po lesie. Szopkarze minęli skrawek lasu, pole zalane morzem miesięcznego światła i wchodzą na szeroką drogę wysadzoną drzewami. Zdala widnieje dwór biały, duży, rozbłysły ognistym rzędem okien. Jest jak latarnia wśród zatrzęsionych mroźną sadzią topoli.
Chłopcy weszli na dziedziniec przez bramę szeroko otwartą. Na śnieżnej równinie gazonów leżą pasma świetliste, padające z okien. Z głębi domu wybucha skoczny dźwięk muzyki i przytłumiony gwar.
— Widzita, bal we dworze! — zawołał Pietrek. — Pany tańcujom. Chodźwa żywo, będzie zarobek.
Gdy chłopcy mijali dwór, oderwało się od okna kilka ciemnych figur, odlepiając twarze od szyb. To miejscowa służba i przyjezdni furmani.
— Patrzcie! szopka idzie, szopka!
— To się wybrał jeden z drugim, kto ta dziś ma czas na szopkę.
— Ho juści, ale karnawał karnawałem, a szopka szopką. Dawajcie ich tu.
— Pochwalony Jezus! — krzyknęli szopkarze.
— Na wieki! Ej! to biedota jakaś — rzekł stary furman, przyglądając się malcom. — A skąd idziecie?