Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dziedzice i same dziedziczki tańcujom, gdzieżby tam złe miało miejsce, skądby?...
Janek wzdycha smutnie. Ręce czarne z zimna chłopak wtłacza w zanadrze, ale piąstki jego są jak lód, ziębią mu ciało. Do oczu napływają mu łzy, nie wiadomo z żalu za jakiemś wymarzonem, a niedościgłem szczęściem, czy z mrozu.
Wtem szarpnięto go za rękaw, Pietrek wrzasnął mu nad uchem.
— Gamajdo! chodź-że! On tu gębę rozdziawił i dziwuje się. Chodź! Kazali przedstawiać.
Powlókł się, jakby śniąc.
W czeladnej, w licznej gromadzie służby, rozgadany Pietrek ustawia szopkę, zapala świeczki, sam wsunął się z tyłu za firankę i Janka usadowił przy sobie. Pietrek wykręca lalkami i śpiewa męskie rolę, Janek cienkim sopranem wyciąga kobiece.
Po „panu Piaseckim“ wyszedł żyd-faktor, potem krakowiacy.
— Śpiewaj-że, gamoniu! — trącił Janka rozgniewany Pietrek.
„Posłała mnie matka-a-a na górę...“
— Nie to! wściekłeś się!
Silne uderzenie w kark oprzytomniło chłopca, zaczyna śpiewać poprawnie.

„Krakowiacek to filucik,
Pocałował i sam ucik“.