Przejdź do zawartości

Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— On dawno wie — odrzekła niecierpliwie — ale nie bójta się, nie powie nikomu, toć na chwalę Bożą robota, on to rozumie.
— Które we wsi mądrzejsze dziecioki, to wiedzą wszystko — podchwycił jeden z gospodarzy.
— Ale gadajta Tomaszu, jak u ludzi? — zapytał drugi.
— A no — dobrze, co gadać? jako i u nas, robota skończona — i wypisane akuratnie i sekret jest, wszystko jak należy.
— To znaczy dziś o północku? spytała kobieta.
— A no! miesiąc świecić będzie, boć to pełnia, ale czekać niemożna.
— Dobra pora, o północku najlepsze spanie, cała wieś chrapie.
— Tatulu, ja póńdę z wami, zaskrzeczał Józik.
— O! mas go, widzis! krzyknęła gospodyni, my kobiety nie pońdziema, a temu się zachciewa.
— Trzymaj go żono, by zaś nie wygadał, biedy może narobić, — przestrzegał gospodarz.
— Ja wim tatulu, że to la Jezusa, ja nie powim nikomu, — odrzekł Józik z wielką tajemniczością.
Ojciec pogładził go po włosach i razem z gospodarzami wyszedł z chałupy.