Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Chodźta, popatrzym na robotę — rzekł.
— A toć skończona?
— Jeszcze nie całkiem, największa w nocy czeka.
Gdy weszli na dziedzińczyk pomiędzy zabudowaniami gospodarczemi — padł na nich jaskrawy snop zachodzącego słońca.
Gorąca łacha paliła się na skłonie zalewając potokiem czerwieni całą wieś. Wierzby nasiąkłe krwawą zorzą stały ciche, przepyszne, drżąc zakurzonemi listkami.
Strzechy nabrały odcienia cegły, a stada wróbli spadających z hałasem na dziedzińczyk, były czerwone jak gile, lub polne maki gnane wichrem. Gorąco piekło z nieba i spokój wieczorny nasuwał na chaty melancholijną powłokę
— Łuny nam świecą, patrzajta! to la błogosławieństwa Bożego — odezwał się cicho gospodarz.
— A no! toć nasza robota musi w niebie radować świętych Pańskich — odrzekł drugi.
— A Jezusa najpierw, boć to la niego.
Na ulicy rozlegały się tęskne porykiwania bydła, wracało z paszy syte, żądne odpoczynku, niosąc pełne wymiona mleka dla gospodyń.
Przeciągłym rykom krów, wtórowały liczne beki owiec, coraz hałaśliwszą muzyką wysokich tonów. I radość brzmiała w tych głosach i lęk dygocący i prośba o miękką podściółkę. Czasem zarżały konie prowadzone do poiska w