Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

łupie, pożywi, szkapy wydychają się żdziebko? proszę po Bożemu.
Ale panu pilno.
— Nie, Bóg wam zapłać gospodarzu, wysadzę was i pojadę dalej.... już mi niedaleko, przed nocką zajadę.
— No to stój, chłopcze.
Gospodarz wysiadł opędzając się od dzieciaków, które wypadły do niego z chaty.
— Wasze? spytał podróżny.
— A juźci moje i synowe, Bóg dał pociechy dość... aby odchować.
— Bywajcie zdrowi.
— Niech Bóg prowadzi.
Parobek zaciął konie, koła zadudniły na mostku i skrzypiąc w piasku znikły na zakręcie.
— Na Dolinki pojechał? szepnął gospodarz — kto że to taki jest? może jakie nasłane? coś o krzyżach gadali ........
Mrucząc poszedł do chaty. Zastał w izbie żonę i dwóch gospodarzy ze wsi. Otoczyli go, witając imieniem Bożem.
— Jako że tam? wszystko gotowe? spytała kobieta dyskretnie.
— Cicho... a toć Józik jest — zgromił ją chłop wskazując na małego chłopca stojącego z palcem w ustach. Twarz malca w wichrze konopiastych włosów wyrażała ciekawość.
Kobieta wzruszyła ramionami.