Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/026

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ale wyją, że ha! — mówiły dzieci.
— Musi miały dobrą kolację albo ot... ot... ot... na tego konia nasiadły co my go z Jadamem rzucili; nie wiele się ufetujom.
Stary wstał z zydla i, zgarbiony podszedł do wilka. Łagodnie zaczął go głaskać po głowie, łachotać po kudłach, przemawiał jak do dziecka.
— Ot... ot... ot... durny ty, czego się wiercisz kiej wrzeciono, kamratów się zachciało ha?... do boru?... konika żreć?... Strychnina bratku, strychnina, nie nasycą się kamraty, zećpają śmierć dla siebie, lepsza strawa tu, u Jagatki.
Wilk mlaskał wargami, ale pieszczoty uspokojały go widocznie, stary wciąż gadał bawiąc się ze zwierzęciem.
— A durny, a durny, żle ci tu?... Ot... ot... ot... niewola dokuczyła co?... czekaj, pójdziem jutro na spacer, do ganku przywiążę na dłuu...gim sznurze,... będziesz wąchać bór... Ot... ot... ot!... pod Sewastopolem było gorzej...
Wilk zaczął się łasić do starego, wyprawiał skoki i zabawnie kręcił się w kółko, zupełnie ułagodzony.
W tem na ganku zatupotały męzkie kroki.
— Jadam idzie! — zawołała gospodyni biegnąc do garków.
— Tato! tato!... wołały dzieci.