Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/025

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Oho! już tato o wojnie gada, pewnikiem garki poprzewraca — wolała gospodyni. Józek, odstaw wieczerzę na bok.
Stary oprzytomniał.
— Nie boj się Jagatka, szkody nie zrobię. A gdzie to Jadam co go nie widać?...
Gdzieżby?... na obchodzie. Cicho... no! — krzyknęła gospodyni na dzieci, i zaczęła nasłuchiwać.
Przez ściany chaty wemknął do izby dziwny odgłos, ponury, zbity w kupę a rozwlekły w tonie, jakby kto harmonję rozciągał. Głosy złowrogie szły niby z pod ziemi, jednolitą masą jęku.
— Wilki wyją, — szepnęły dzieci.
— Matulu patrzajta na naszego, — rzekł najstarszy Józek.
Gospodyni spojrzała w stronę proga.
Wilk wstał, siadł na tylnych łapach. Szerść na głowie zjeżyła mu się, oczy zaświeciły strasznie. Nastawione uszy jak lejki, wchłaniały odgłos idący z boru, wargi zwierza mlasnęły parę razy, ukazując kły. Wilk słuchał z rosnącym niepokojem i zaczął pazurami drapać ziemię. Groźny pomruk wychodził mu z gardzieli.
— Wilczysko jucha! biedy jeszcze narobi — rzekła gospodyni — odpędź Józek króliki, gotów bestja podusić.