Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/027

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Do izby wszedł wysoki, barczysty mężczyzna, w kożuchu, z głową zawiniętą w baszłyk. Stanął w progu i nie witając się z nikim, patrzał na izbę, na żonę i dzieci jakimś tępym wzrokiem. W oczach miał wilgoć z mrozu czy ze wzruszenia.
— Co ci to Jadam? — spytała kobieta.
On obrócił się do starego, rzekł ponuro.
— Wieta ociec?... a to my już ostatnią zimę na leśniczówce majdańskiej...
— Ot... ot... ot... zgłupiałeś!...
— Prawdę gadam, ostatnią; trza ciskać te naszą ojcowiznę i... we świat.
Z oczu spłynęły mu łzy.
Stary Grzegorz opuścił ręce, usta mu zwisły na trzęsącą się brodę. Gospodyni stała jak trup niema.
— Jadam! co gadasz?... ot... ot... ot...
— Jadam! odprawili cie?... jęknęła gospodyni.
— Zaśby tam! ino las sprzedany, będą rąbać nasze ostępy, nic tu po nas.
— Rąbać... nasz bór?... — jęknął stary.
— A juści!... przyńdą z siekierami, położą nasze dęby, nasze sosny, hej Boże! Boże! taki bór!
Adam rozbierał się z kożucha a łzy gradem Płynęły mu po czerwonej twarzy. Gospodyni załamała ręce. Józek zrozumiał o co chodzi,