Strona:Hektor Malot - Bez rodziny.pdf/86

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   80   —

szywy nie były mi przeszkodziły w przyznaniu się do tego, że byłem dzieckiem znalezionem, „znajdą“.

XIII.
Zawieja snieżna i wilki.

Na nowo musiałem kroki moje stosować do kroków mego mistrza i przewiązaną na rzemieniu harfę dźwigać na mojem obolałem ramieniu, wędrując gościńcami czy to wśród słoty, czy podczas upału, w kurzawie, czy też po błocie.
Celem naszej podróży był Paryż, gdzie mogliśmy przez całą zimę dawać przedstawienia i dokąd mistrz mój chciał przybyć jak najprędzej.
Lecz czy to dla braku funduszu, czy też dla innej przyczyny, odbywaliśmy tę daleką podróż na piechotkę.
Aż do Szatiljon[1] szło nam jako tako, choć zimno i wilgoć dawały się nam we znaki ale gdyśmy opuścili to miasto, począł dąć wiatr północny. Niebo pokryło się ciemnemi chmurami, zwiastującemi, że śnieg niebawem padać zacznie. Doszliśmy jednak jeszcze do pobliskiej wsi, nim się rozpadało.
Nazajutrz wstaliśmy dodnia. Jeszcze nie świtało; niebo było tak pochmurne, że wydawało się, jakoby wielka, ciemna zasłona opuszczała się nad ziemią i chciała ją przytłoczyć. Gdyśmy uchylili drzwi, ostry prąd wiatru zahuczał w kominie i zatlił iskry, które wczoraj wieczorem przygasały pod popiołem.
— Na waszem miejscu, — rzekł oberżysta, zwracając się do mego mistrza, — nie ruszyłbym w drogę.
— Zanosi się na śnieżycę.
— Spieszno mi, — odpowiedział Witalis — i mam nadzieję, że przybędę do najbliższego miasta, nim śnieg się rozpada.

  1. Pisze się właściwie: Chatillon.