Strona:Hektor Malot - Bez rodziny.pdf/87

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   81   —

— Trzydziestu kilometrów nie przebędzie się w przeciągu godziny.
Jednakże wyruszyliśmy.
Uszliśmy zaledwie kawałek drogi, a już widocznem było, że nie dojdziemy do najbliższej miejscowości przed śnieżycą. To mnie zresztą wcale nie zaniepokoiło i sądziłem, że gdy śnieg padać zacznie, to wtedy złagodnieje wiatr północny i przenikliwe zimno. Lecz nie wiedziałem jeszcze, co to znaczy zawieja śnieżna. Niebawem przekonałem się o tem, i to w sposób tak dotkliwy, że nigdy tego nie zapomnę.
— Nie dojdziemy już do miasta Troa[1], — rzekł Witalis, — trzeba nam schronić się do pierwszego lepszego domu, jaki napotkamy.
W chwilę potem śnieg pokrywał już drogę i wszystko naokół: stosy kamieni, rośliny, krzewy i rowy, a wicher, który dął coraz silniej, unosząc pyły śnieżne, tworzył zaspy.
Brnęliśmy jednak dalej w milczeniu pod wiatr i w śniegu.
Od czasu do czasu odwracaliśmy się na bok, by tchu załapać.
Naraz spostrzegłem, że Witalis wyciągnął rękę na lewo, jakby chciał zwrócić na coś moją uwagę. Spojrzałem i zdawało mi się, że dojrzałem choć niedokładnie szałas z gałęzi na polance leśnej.
Przeszliśmy przez rów i niebawem doszliśmy do tego szałasu, zbudowanego z chrustu, ponad którym gałęzie poukładane były w kształcie dachu dość gęstego, by śnieg wewnątrz nie przepadywał.
To schronienie mogło nam dom zastąpić.

Szałas nie miał ani okien, ani drzwi, tylko otwór, przez który się wsunęliśmy, otrząsając ze śniegu nasze ubrania i kapelusze, aby nie zmoczyć wnętrza naszego skromnego schroniska, którego całe urządzenie składało

  1. Pisze się po francusku: Troyes.