Strona:Hektor Malot - Bez rodziny.pdf/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   114   —

Przy pierwszych tonach Liza usiadła naprzeciw mnie, trzymając oczy swe utkwione w moich, poruszając wargami, jakby powtarzała pocichu me słowa. Gdy tony piosenki stały się smutniejsze, cofnęła się o kilka kroków, a przy ostatniej zwrotce rzuciła się z płaczem ojcu na kolana.
— Dosyć, — rzekł tenże.
— Jakaż ona niemądra! — rzekł jeden z jej braci, ten, którego nazywano Benjaminkiem, — najpierw tańczy, a potem zaraz płacze.
— Nie tak niemądra, jak ty, ona odczuwa wszystko serduszkiem, — odparła starsza siostra i pochyliła się nad Lizą, by ją uściskać.
W czasie, gdy Liza rzuciła się ojcu na kolana, założyłem harfę na ramię idąc ku drzwiom.
— Dokąd idziesz? — zapytał ojciec.
— Odchodzę.
— Kochasz zatem twój zawód muzykanta?
— Nie mam innego zawodu do wyboru.
— Nie obawiasz się życia na gościńcu?
— Nie mam własnego domu.
— Ostatnia noc powinna ci dać dużo do myślenia.
— Zapewne, wolałbym wygodne łóżko i miejsce przy ognisku domowem.
— Jeżeli chcesz, to ofiaruję ci w moim domu miejsce przy ognisku i wypoczynek w wygodnem łóżku, naturalnie po pracy. Zostań tu, pracuj i żyj wspólnie z nami. Ale nie ofiaruję ci bogactwa, w którem mógłbyś próżnować. Jeżeli przyjmiesz moją propozycję, to razem z nią przyjmiesz twój dział pracy i cierpienia. Trzeba będzie rano rychło wstawać i dzień cały pracować ciężko w pocie czoła na chleb powszedni. Ale byt będziesz miał zapewniony, nie będziesz narażonym na to, abyś musiał nocować pod gołem niebem, jak zeszłej nocy i może umrzeć opuszczony gdzie w jakim kącie, lub rowie przydrożnym. Wieczorem zastaniesz łóżko do spania usłane, a spożywając jedzenie, będziesz miał