Przejdź do zawartości

Strona:Hektor Malot - Bez rodziny.pdf/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   115   —

to zadowolenie, żeś na nie zasłużył, a myśl ta przysparza apetytu, zapewniam cię o tem. A wreszcie jeżeli jesteś dobrym chłopcem, o czem jestem przekonanym, to będziesz miał w nas własną rodzinę.
Liza odwróciła się i patrzała na mnie przez łzy, uśmiechając się zarazem.
— A więc, — rzekł ojciec, — czy zgadzasz się na to, mój chłopcze?
Własna rodzina! Będę miał więc rodzinę! Ach, ileż razy rozwiało się już to najmilsze moje marzenie! Matka Barberin, pani Milligan, Witalis, ich wszystkich zabrakło mi jednego po drugim.
Nie będę już sam.
Moje położenie było okropne. Widziałem umierającego człowieka, z którym żyłem od wielu lat i który był dla mnie prawie ojcem. Równocześnie utraciłem towarzysza, a zarazem przyjaciela mego dobrego i drogiego Kapiego, którego tak kochałem i który tak bardzo był do mnie przywiązanym. Lecz gdy ogrodnik zaproponował mi, abym pozostał u niego, ufność niewypowiedziana zapełniła mi serce.
Nie było dla mnie wszystko skończone. Mogłem rozpocząć życie nanowo.
A co mnie więcej jeszcze pociągało, niż byt zapewniony, o którym mi mówiono, to było to wnętrze domowe, które tak zgodnem oglądałem i to wspólne pożycie rodzinne, które mi przyobiecywano.
Ci chłopcy będą memi braćmi.
Ta ładna, mała Liza będzie moją siostrą.
Z pospiechem zdjąłem rzemień mej harfy z ramienia.
— Otóż to odpowiedź, — rzekł ojciec, śmiejąc się i to odpowiedź dobra, która widać sprawia ci przyjemność. Zawieś twój instrument na tym gwoździu, mój chłopcze, a w dniu, w którym nie będzie ci już dobrze między nami, zdejmiesz go ze ściany, by wylecieć z naszego gniazda. Lecz uczyń to wtedy tak, jak to czynią jaskółki