Strona:Hektor Malot - Bez rodziny.pdf/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   109   —

żeczka jednego z dzieci, któremu kazano wstać. Przez sześć godzin leżałem, jak nieżywy, poczem krew zaczęła znów krążyć w mych żyłach, oddech stał się silniejszym, i ocuciłem się.
Pomimo że ciało moje było jeszcze zdrętwiałe a umysł niezupełnie przytomny, pojąłem jednak w całej pełni znaczenie tych słów, które co dopiero usłyszałem. Witalis nie żył!
Opowiadał mi to wszystko człowiek w szarej sukmanie, to jest ogrodnik, a w czasie, gdy mówił, mała dziewczynka o zdziwionem wejrzeniu nie spuszczała ze mnie oczu. Kiedy jej ojciec powiedział, że Witalis umarł, zrozumiała to niezawodnie, przeczuła, jakim ciosem była dla mnie ta wiadomość. Opuszczając żwawo kąt, w którym stała, podbiegła do ojca, położyła mu rączkę na ramieniu a drugą wskazując na mnie, wydała dziwny dźwięk, nibyto słowo współczucia, czy też rzewne westchnienie.
Sam jej ruch był tak wymownym, że nie potrzebował objaśnienia. W tym ruchu i w jej spojrzeniu odczułem bezwiedną sympatję i po raz pierwszy od czasu rozstania się z Arturem doświadczyłem niewypowiedzianego uczucia zaufania i czułości. Tak samo spoglądała na mnie matka Barberin, gdy mnie chciała uściskać. — Witalis umarł. Byłem sam, ale nie czułem się opuszczonym, jak gdyby on był jeszcze przy mnie.
— Ach tak, moja mała Lizo, — rzekł ojciec, pochylając się nad swą córeczką, — to mu sprawia ból, ale trzeba powiedzieć mu prawdę; bo gdybyśmy tego nie uczynili, to uczyniłaby to policja.
I opowiadał mi dalej, jak sprowadzono policjantów miejskich, którzy zabrali z sobą zwłoki Witalisa w czasie, gdy kładziono mnie do łóżeczka Aleksego, jego najstarszego syna.
— A Kapi? — zapytałem, gdy przestał mówić.
— Kapi?