Strona:Hektor Malot - Bez rodziny.pdf/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   108   —
XVIII.
Liza.

Gdy się przebudziłem, leżałem w łóżku.
Płomień gorejącego ognia oświetlał pokój, w którym się znajdowałem i który wydał mi się nieznanym.
Nie znałem także osób, które mnie otaczały: człowieka w szarej sukmanie i żółtych drewniakach; — czworga dzieci, z pośród których mała dziewczynka pięcio czy też sześcioletnia wpatrzoną była we mnie oczyma zdziwionemi, a tak wyrazistemi, że zdawały się przemawiać.
Uniosłem się na posłaniu.
Pochylono się nademną.
— A Witalis? — zapytałem.
— On pyta się o swego ojca, — rzekła najstarsza dziewczynka.
— To nie jest mój ojciec, to mój mistrz. Gdzie on jest? Gdzie jest Kapi?
Gdyby Witalis był moim ojcem, nie powiedzianoby mi niezawodnie odrazu wszystkiego; ale ponieważ był tylko moim mistrzem, sądzono, że nie potrzeba taić przedemną prawdy.
Furtka, we wgłębieniu której przykucnęliśmy, wiodła do domu ogrodnika. Otwierając o drugiej w nocy furtkę, by udać się z wózkiem jarzyn na targ, znalazł nas ogrodnik nieruchomych i zesztywniałych na naszem legowisku ze słomy. Wołano na nas, abyśmy się podnieśli i przepuścili wózek, ale gdyśmy się nie poruszali i tylko Kapi odpowiadał poszczekiwaniem w naszej obronie, wtedy chwycił nas za ramiona, potrząsając nami. Nie drgnęliśmy nawet. Wtedy naszły go poważne obawy. Przyniesiono latarkę i przekonano się, że Witalis nie żył, że zmarzł i że mnie też wiele nie brakowało do śmierci. Lecz dzięki temu, że Kapi leżał mi na piersiach, miałem jeszcze w sobie trochę ciepła i oddychałem. Zaniesiono mnie do domu ogrodnika i położono do łó-