Przejdź do zawartości

Strona:Hektor Malot - Bez rodziny.pdf/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   110   —

— Tak, pies?
— Nie wiem, zapodział się gdzieś.
Szedł za noszami, na których niesiono zwłoki, — rzekło jedno z dzieci.
— Czyś to widział Benjaminie?
— Tak, szedł z łbem spuszczonym krok w krok za ludźmi, którzy nieśli nosze i od czasu do czasu wskakiwał na nosze, a gdy go odpędzano, skomlał żałośnie.
— Biedny Kapi, tyle razy, jako dobry komediant, udawał, że idzie za pogrzebem Zerbina, przybierając minę płaczliwą, wydając westchnienia, które pobudzały do śmiechu najsmutniejsze nawet dzieci!
Pozostawiono mnie teraz samego. — Nie wiedziałem co począć, lecz zacząłem się ubierać.
Moja harfa leżała w nogach łóżka. Przeciągnąłem rzemień od harfy naokół mego ramienia i skierowałem się do pokoju, w którym znajdował się ogrodnik ze swemi dziećmi. — Trzeba iść stąd sobie, ale dokąd?... Nie wiedziałem, lecz czułem, że muszę odejść... i odchodziłem.
Przebudziwszy się w łóżku, czułem się dosyć dobrze mimo zdrętwienia członków i nieznośnego bólu głowy, lecz stanąwszy na nogach, byłbym upadł, gdybym się nie był oparł o krzesło. Po chwili wypoczynku otworzyłem drzwi i znalazłem się w obecności ogrodnika i jego dzieci.
Siedzieli naokół stołu, w pobliżu wysokiego kominka, na którym płonął ogień i jedli zupę z kalafiorów. Zapach tej zupy przypomniał mi, że już od wczoraj nic nie jadłem. Słabo mi się zrobiło i zachwiałem się na nogach. Widać było po mej twarzy, że mi niedobrze.
— Czy się źle czujesz, mój chłopcze? — zapytał ogrodnik głosem współczującym.
Odpowiedziałem, że jest mi niedobrze i że, jeżeli pozwolą, to usiądę na chwilę przed ogniem.