Strona:Harry Dickson -86- W sidłach hypnozy.djvu/8

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Lord Worthfield poprowadził lorda Mandleroya do stołu.
Jedzenie było smaczne, wina doskonałe, a stół lśnił od kryształów i srebra. Panie nie zjawiły się przy stole. Pokojówka zameldowała w ich imieniu, że zejść nie mogą i proszą, by ich nieobecność wybaczyć.
Dickson był głodny i delektował się znakomitą kuchnią lorda. Kolacja trwała dość długo. Było już koło północy, gdy lord, jakoś trochę uprzejmiejszy, zwrócił się do swego gościa:
— Nie słyszał pan, mylordzie, o mej kolekcji broni?
Dickson przyznał się ze skruchą, że nikt mu o niej nie wspominał.
— To dziwne. Kolekcja moja, zwłaszcza jeśli chodzi o broń szczepów afrykańskich jest bodaj czy nie najbogatsza na świecie. Jeśli te rzeczy pana interesują — bardzo proszę.
Dickson zgodził się na te propozycję. Interesowały go te zbiory szczerze, poza tym liczył, że może tą drogą dowie się czegoś nowego, coby ułatwiło mu rozwikłanie zagadki, jaką w tym domu wyczuwał.
W dwóch dużych salach porozmieszczał lord na ścianach i na bocznych specjalnych przepierzeniach setki i tysiące najrozmaitszych strzał, dzirytów, lanc, włóczni i oszczepów, noży, kordelasów, jataganów, sztyletów i tarczy.
Zbiory były istotnie piękne, sklasyfikowane z dużą znajomością rzeczy i przedstawiały wielką wartość naukową.
Gospodarz udzielał swemu gościowi wyjaśnień rzeczowych i pełnych zamiłowania.
— Choćby ta strzała, mylordzie. Przesycona jest, — mówił lord Worthfield, zdejmując jedną ze strzał ze ściany, — jakąś prastarą, nieznaną chemikom trucizną. Najlżejsze nakłucie, najsłabsze skaleczenie tą strzałą, a śmierć — pewna.
Kawę podano w gabinecie lorda.
Dickson skorzystał, że rozmowa na temat kolekcji zbroi stała się już nieaktualna i poruszył inny temat.
— Czy lady Worthfield cierpi już od dawna?
— Od szeregu lat, — odparł lord z odcieniem smutku w głosie.
— Lady Angela wydaje mi się bardzo oddaną i troskliwą opiekunką tej chorej.
— A tak... Obie panie znają się od dzieciństwa i łączy je serdeczna przyjaźń.
— Lady Angela wydaje mi się jakaś dziwna, jakby nie z tego świata, — rzekł Dickson.
Lord skinął głową z uśmiechem:
— A tak. To bardzo skomplikowany charakter. Ale ma serce złote.
Znów zapadło milczenie. W jadalni wybił zegar dwunastą.
W chwilę potem otworzyły się drzwi gabinetu. Stanęła w nich biała smukła sylwetka.
Była to Angela.
Poruszała się ostrymi ruchami lunatyczki. Oczy miała zamknięte prawie zupełnie. Głosem nieswoim, głosem automatu rzekła:
— Zdawało mi się, że mnie ktoś wzywał... że mnie... tu... wołano...
Obaj mężczyźni wstali. Lord zbladł, ale była to bladość z wściekłości a nie leku.
W jego oczach zagrały złe błyski. Podszedł do młodej i pięknej kobiety, ciągle stojącej w progu i zatapiając swój wzrok w jej oczach syknął:
— Wracaj! Ja tak — chcę!
Angela obróciła się powoli, i wyszła krokiem automatu.

Zbrodnia

Lord Worthfield — szarlatan, czy uczony, zbrodniarz, czy tylko człowiek bez serca?...
Te pytania zadawał sobie naprzemian Harry Dickson, gdy późną nocą opuścił mieszkanie lorda i zastanawiając się nad nimi — długo nie mógł zasnąć.
Mimo zmęczenia i niewyspania nazajutrz już bardzo wcześnie był detektyw na nogach.
Wyszedł na taras, by zażyć rannego chłodu i wsłuchać się w poranny koncert ptactwa. W głębokim fotelu, w ciszy zupełnej, dopiero teraz odpoczywał Dickson prawdziwie.
Nagle od strony pałacu lorda Worthfielda doszedł go przenikliwy krzyk.
Ktoś zbiegł z górnego piętra pałacu, gdzie mieszkała służba. Po chwili kilku ludzi ze służby poczęło się z dziwnym podnieceniem krzątać po dużym domu, wreszcie stary lokaj James wybiegł przed dom i jak bezradne dziecko zaczął wołać:
— Na pomoc! Nasza pani! Na pomoc!...
Ulica była pusta. Nikt nie mógł dosłyszeć tych wezwań. Dosłyszał je tylko jeden Harry Dickson.
Przebiegł na drugą stronę ulicy.
— Co się stało?!
— Pani! Pani nie żyje!
— Umarła, tej nocy?
— Tak. Ale nie umarła zwykłą śmiercią! Zbrodnia! Zabili ją!
Lament i narzekania służby były ogólne. Lady Bessy cieszyła się prawdziwą miłością swego personelu domowego.
Harry Dickson zmarszczył brwi. Stał się, jak zawsze, gdy przystępował do swej pracy zawodowej — spokojny i skupiony.
— Czy ktoś był w pokoju zmarłej?
— Ja jedna byłam!
Młoda kobieta o miłym wyglądzie zbliżyła się do detektywa nie wzywana:
— Przyszłam rano, bo pani sobie życzyła, by do niej bardzo wcześnie zaglądać. Sądziłam, że lady śpi. Przeszłam przez pokój i odsunęłam firanki. Lady zawsze się w ten sposób budziła. Tym razem spała dalej. Podeszłam do łóżka. Zdawało mi się, że nie oddycha. Pochyliłam się nad nią. Leżała bez ruchu i bez oddechu. Nie żyła! Uciekłam z pokoju...
Dziewczyna poczęła gorzko płakać.
— Nie tknęła pani niczego w pokoju zmarłej?
— Niczego, mogę na to przysiąc...
— Dobrze. Lokaj James niech zatelefonuje po policję. Nie wolno nam wejść do pokoju zmarłej. To należy do policji.
Po kilkunastu minutach otyły człowiek z małą bródką zjawił się na miejscu.
— Jestem Smith, inspektor policji, — przedstawił się rzekomemu lordowi. — Więc tutaj została popełniona zbrodnia?... Hm... A może mi pan powie, w jaki sposób znalazł się pan tak wcześnie w tym domu?...
— Czy to należy do dochodzenia w sprawie zbrodni?
— Proszę mi odpowiadać na pytania, a nie zadawać pytań!
Harry Dickson zagryzł wargi. Nie chciał jeszcze zdradzać swego incognito.