Strona:Harry Dickson -86- W sidłach hypnozy.djvu/7

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Dickson uważał, że należy korzystać z okazji i rozejrzeć się w tym dziwny domu dokładniej. Kto wie, czy gdy lord powróci — nie zamknie swemu sąsiadowi domu. A ponadto zachowanie Angeli było tak dziwne, że należało o ile możności jak najgłębiej wniknąć w jego przyczyny. Wreszcie, przecież obowiązkiem owego zbawcy było dowiedzieć się jak się obie panie miewają.
)Dickson zadzwonił do drzwi pałacu
Lokaj, który, jak ustalił detektyw, na imię miał James, oświadczył gościowi od proga, że panie czują się lepiej. Widać było, że lokaj nie zamierza prosić gościa do domu.
— Chciałbym jeszcze kilka słów zamienić z lady Angelą.
— Z lady Angelą, — powtórzył lokaj... Kiedy pani...
Służący wahał się. Nie wiedział, co uczynić.
— Cóż to, nie wolno wejść do domu nawet człowiekowi, który się szczerze interesuje zdrowiem tych pań?...
Lokaj był mocno zakłopotany.
— Ja przecież bardzo dobrze rozumiem, że komu jak komu, ale szanownemu panu należą się tu wszelkie honory, bo lord uratował życie naszych pań... Ale chodzi o to, że nasz lord nie pozwala, bym wpuszczał do pałacu obcych, gdy go nie ma w domu.
— Proszę jednak poprosić lady Angelę... Muszę się jeszcze od niej kilku szczegółów o stanie zdrowia lady Bessy koniecznie dowiedzieć.
— W takim razie niech mylord pozwoli do salonu.
Z salonu prowadziły drzwi do niewielkiej biblioteki. Dickson przeszedł do tego pokoju. W szafie i na stole leżały książki.
„Hipnotyzm i telepatia“ — czytał Dickson. — „Utajone siły człowieka“. — „Medium i sugestia“. — „Stan kataleptyczny i jego rodzaje“.
Takie tytuły dzieł, znajdujących się w bibliotece czytał Dickson z rosnącym zdumieniem. Kto mógł w tym domu czytać te dzieła...
Z dala rozległy się lekkie i powolne kroki.
W progu stanęła Angelą. Była wyjątkowa blada. Oczy miała utkwione w ziemię, napółprzymknięte powieki...
— Czy pan mnie wzywał, — rzekła półgłosem.
— Nie, — odparł Dickson, wpatrzony w młodą i piękną kobietę, jakby ujrzał jakieś zjawisko nadprzyrodzone.
— Zdawało mi się, że ktoś mnie wzywał, słyszałam wezwanie...
— Może to był lord?
Czy się Dickson mylił?... Może mu się tylko zdawało, że młoda i piękna kobieta na dźwięk słowa „lord“ drgnęła?...
Aby się co do tego upewnić, Dickson powtórzył głośno i wyraźnie.
— Wysłałem już depeszę. Lord Worthfield będzie tutaj za kilka godzin.
Tak, nie było wątpliwości. Angela Sorel lękała się panicznie lorda Worthfielda. Na dźwięk jego nazwiska już nie drgnęła, ale drżała teraz mocno.
— Jak się miewa lady?
— Dziękuję panu. Jest tylko bardzo osłabiona. Należy nam się obu spokój, jak największy spokój.
— Czemu się zatem pani nie położy?
— Nie mogę, lordzie, — brzmiała odpowiedź pełna rezygnacji i smutku.
— Dlaczego nie może pani, lady Angela.
— Lord przyjedzie. Muszę go przywitać....
— Jeśli pani zechce, przyjmę lorda zamiast pani
Dickson zdołał ja wreszcie skłonić, by się zgodziła. Wyszła wolnym krokiem, jakby napółprzytomna. Jakby tylko jej ciało było obecne, a duch odległy, gdzieś błądzący w przestrzeni, nie miał nic z otaczającym światem wspólnego.
Jeszcze kilka minut pozostawał Dickson w tym mieszkaniu. Kierował się właśnie ku wyjściu, gdy dosłyszał zgrzyt hamulców z ulicy.
Ostry i głuchy głos rozległ się w przedpokoju. W progu salonu stanął mężczyzna rosły i silnie zbudowany.
— Jestem lord Worthfield, — przedstawił się dość sztywno.
Dickson spojrzał w czarne i głębokie oczy gospodarza, błyszczące teraz złym i jakby utajonym ogniem i wymienił swe przybrane nazwisko.
— A więc to pan, mylordzie jest owym szlachetnym zbawcą uciśnionych? — ironizował lord.
— Zechce pan zwolnić mnie od tytułu „zbawcy“ i od epitetu „szlachetny“, — rzekł Dickson ostro.
— Powiedzmy zatem, że działał pan z uczucia czystej miłości bliźniego, czy zgadza się pan na takie postawienie sprawy?...
W tonie mówiącego, jeszcze bardziej niż w jego słowach wyczuwało się ironię.
Gdy jednak stwierdził, że gość się nachmurzył, począł się tłumaczyć:
— Niech mi pan daruje: jestem niepoprawnym kpiarzem. Jestem panu szczerze wdzięczny za uratowanie życia mej żony i przyjaciółki.
Podziękowanie to brzmiało bardzo chłodno.
Harry Dickson podniósł się, by pożegnać lorda, ale gospodarz zatrzymał go i prosił, aby nie odchodził.
— Czy sądzi pan, że moje przybycie było konieczne? — rzekł po chwili.
— Gdyby mi się tak nie wydawało, nie wzywałbym pana, mylordzie.
— A jednak zdaje mi się, że stan zdrowia mej żony od pierwszej chwili obaw nie budził i że mogłem nie przerywać sobie polowania.
Lokaj wniósł cygara i wino. Lord wydał dyspozycje do kolacji. Pragnął koniecznie zatrzymać, lorda Mandleroy na kolacji.
— Czy zajmuje się pan spirytyzmem, mylordzie? — postawił nagłe pytanie Dickson.
— Zlekka tylko. Zastanowiła pana pewnie kolekcja książek tego rodzaju w mojej bibliotece? To raczej nasze panie pochłaniają tę niby to naukową lekturę.
— Pan zaś wcale się tymi sprawami nie interesuje?
— Nie.
— Hypnotyzmem również nie?
— Nie powiem, bym się tym interesował mimo, że podobno mam w tym kierunku zdolności. Popisywałem się rozmaitymi sztuczkami z dziedziny sugestii i hypnozy. Ale — powtarzam — uważam je tylko za sztuczki.
— Czy zwykł pan posługiwać się przy tych doświadczeniach medium?
Detektyw czekał na odpowiedź z wzrokiem utkwionym w oczach lorda Worthfielda. Ale nieprzyjazny mu przypadek chciał, że w drzwiach stanął właśnie w tej chwili lokaj i zaanonsował:
— Podane do stołu, mylordzie!