Strona:Harry Dickson -86- W sidłach hypnozy.djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Pozostał jeszcze Smith, który — teraz już pełen uprzejmości w stosunku do Dicksona — dzielił się z nim swymi uwagami.
— Nie zauważył pan, że ta piękna i młoda blondyna, lady Sorel, czyni wrażenie jakieś niesamowite?
Dickson skinął potakująco głową.
— Twierdzę, śmiem twierdzić, — poprawił się wywiadowca, — że to jej dzieło.
— Dlaczego?... Jakie mogły być motywy zbrodni?
— Motywy, — powtórzył Smith. — Mało to motywów znaleźć mogą przyjaciółki, by sobie zazdrościć, by sobie źle życzyć?... Lady Worthfield była bogata — lady Sorel — biedna. Lady Worthfield ma piękny dom, lady Sorel nie ma dachu nad głową... Może zresztą liczyła ta piękna jak anioł lady, że ją lord poślubi...
Dickson nie mógł przyznać racji wywodom wywiadowcy. Wszystko co mówił Smith było w gruncie rzeczy bardzo możliwe. Ale instynkt, ów szósty zmysł, który różnił Dicksona od jego kolegów zawodowych i który często grał w jego dedukcjach rolę decydującą — mówił mu, że lady Sorel zbrodni nie dokonała.
— Lord jest winien, nikt więcej! Lord! — rzekł do siebie Dickson. — Ale był przecież na polowaniu, — odparł sam sobie detektyw. — To nic! To nic! On jest moralnym sprawcą tej zbrodni. Mniejsza o to kogo sobie wybrał za narzędzie... Bodajby nawet samą Angelę!...
W głębokim zamyśleniu, wypełnionym tym właśnie dialogiem wewnętrznym z samym sobą, pożegnał Dickson wywiadowcę, który uważał, że na razie nie ma co do roboty w pałacu lorda.
Dickson poczuł się nagle mocno zmęczony.
Było już po południu.
Detektyw udał się do swego mieszkania naprzeciwko i położył się „na pół godziny“ na kozetce. Oczy mu się kleiły...
Mimo zmęczenia detektyw nie mógł zasnąć. Bezustannie kłębiły się w mózgu myśli o zagadce, jaką wczoraj jeszcze stwierdził w pałacu, a która w ciągu kilkunastu godzin wystrzeliła tak straszną zbrodnią.
Świetlana postać Angeli raz po raz majaczyła się przed oczami detektywa.
Dickson czuł, że zagadka zbrodni, zagadka, ciążąca nad całym domem lorda, zamykała się właśnie w tej jakże pięknej kobiecie.
Zmęczony mózg wreszcie jakby się rozprężył. Dickson zasnął twardym i głębokim snem.
Zbudził się niespokojny i zerwał się od razu na równe nogi. Było już ciemno. Na lśniącym w nocy cyferblacie zegarka detektywa wskazówki zbliżały się już do dziesiątej wieczór.
— Alem spał długo! — wyrzucał sobie Dickson. — Trzeba się śpieszyć. Może mi się uda wykorzystać jeszcze ten wieczór.
Deszcz padał gęsty i mocny: szmer kropli uderzających w liście zagłuszał kocie kroki detektywa.
Dom naprzeciwko był ciemny. Dickson otworzył drzwi wejściowe wytrychem i wszedł do zupełnie ciemnego korytarza.
Błękitnawe światło latarki elektrycznej wiodło go teraz przez dom ku owemu dziwnemu muzeum broni egzotycznej.
Dickson znalazł się wreszcie w pierwszej z sal. Szedł teraz pewnym krokiem ku wielkiemu zbiorowi strzał. Podszedł do kolekcji strzał zatrutych, zdjął ze ściany tę samą, którą mu pokazywał lord i rzucił na jej ostrze światło latarki z bezpośredniej odległości.
— Są ślady krwi. — rzekł Dickson do siebie. — Jedna, dwie maleńkie kropelki. To mi wystarczy. To jest narzędzie zbrodni.
Dickson z całą ostrożnością położył strzałę na jej dawnym miejscu.
Detektyw szedł właśnie do drzwi, wiodących do gabinetu lorda, gdy nagle dosłyszał szmer czyichś powolnych, wlokących się kroków
Machinalnie zupełnie Dickson począł szukać kryjówki. Przeszedł do gabinetu szybkim krokiem, ufny, że tam znajdzie łatwiej schronienie. U okien wisiały ciężkie portiery. Jednym susem skrył się Dickson za najbliższą z nich.
Ale oto czyjś stos rozległ się z daleka. Słów jeszcze nie można było zrozumieć, brzmiały one jednak jak skarga jakaś, jak zawodzenie.
Kroki były bliższe, ale głos zamilkł...
Nagle światło zalało pokój. Dickson przywarł do ściany. Przez chwilę panowała kompletna cisza. Drobna szczelina pomiędzy ścianą a portierą umożliwiała detektywowi obserwacje mocno oświetlonego pokoju.
Przy drzwiach stała lady Angela. Jej przepiękne złoto-blond włosy spływały jej w długich falach na ramiona. W ręku trzymała lichtarz złoty ze świecą, kapiącą teraz stearynowymi łzami na dywan. Powoli kierowała się ku drzwiom, wiodącym do muzeum. Miała oczy zamknięte. Szła bez świadomości.
Nagle z piersi jej dobył się głos głuchy i jakby bezosobowy.
Śpiewała... Dicksona dreszcz przeszedł. Śpiew w tych okolicznościach, śpiew o tej porze dobywający się z ust tak pięknej a tak nieszczęśliwej kobiety, wywarł na nim przytłaczające wrażenie.

„Przyszło dziewczę do ogrodu,
Przyszło zrywać kwiaty...
Strzeż się, strzeż, dziewczyno młoda,
Omijaj rabaty...“

Melodia starej ballady szkockiej nagle zamilkła na jej ustach, na pół tonie.
Szła teraz milcząca, by po chwili znów zacząć:

„Bo w ogrodzie rośnie ziele
Nieduża jagoda —
Urwiesz ją, dziewczyno młoda
Łez wylejesz wiele...“

Znów zamilkła i podeszła do tej samej strzały, którą przed chwilą oglądał Dickson.
Wzięła ją do ręki i teraz szybko poczęta iść drogą powrotną.
Dickson wiedział już teraz, że może śmiało iść za nią. Angela nie wiedziała co czyni. Była bez świadomości.
Weszła do pokoju zmarłej, położyła strzałę obok łoża, po czym podeszła do toaletki i przechyliwszy flakon wody kolońskiej, poczęła sobie nią skraplać dłonie.
Dickson obserwował tę scenę z daleka. Ukrył się w małym korytarzyku, wiodącym z sypialni lady do łazienki.
Nagle Angela drgnęła i z jej ust wydarł się okrzyk zgrozy. Detektyw stwierdził jednocześnie, że dzięki owej chwili lęku ów dziwny stan nieświadomości opuścił ją i że ocknęła się i oprzytomniała.