Strona:Harry Dickson -77- Tajemnica grobowca.pdf/16

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ani lord, ani jego małżonka nie przypuszczali, że jest ktoś trzeci kto słyszy te ich intymną i tak serdeczną rozmowę.
Tym świadkiem była pokojówka Barry, niezmordowany szpieg Gensbury’ego, który zjednywał sobie pomocników i sojuszników przede wszystkim śród kobiet.
Po pół godzinie Barry zapukała do pokoju swej pracodawczyni.
— Był tu niedawno jakiś człowiek i pytał o mylady.
— Kto taki!? — drgnęła lady.
— Powiada, że nazywa się Sirrins.
— Sirrins? Przecież Barry zna Mateusza Sirrinsa. Czy on był?
— Nie mylady. Był to człowiek już niemłody i bardzo zniszczony. W albumie mylady jest jego fotografia.
Lady Demelson poczuła, że jest bliska omdlenia. Wsparła się na poduszkach i przez chwilę zbierała myśli.
— To niemożliwe, — wyszeptała wreszcie. — Bredzisz, Barry. Pamiętaj, żebyś nikomu nie pisnęła o tym ani słóweczka, pamiętaj.
Nikczemna kobieta obeszła, mrucząc pod nosem.
— Jeżeli mam milczeć — to trzeba mi za to zapłacić! Trzeba będzie zobaczyć się z Gensbury... Pójdę dziś wieczorem do „Rajskiej jabłoni“. Może go spotkam...

Przy zbiegu Baker Street i Wood Street stał jakiś starszy pan w ciemnych okularach i z wielkim snać zainteresowaniem przyglądał się wystawie optyka w narożnym sklepie.
Na rogu ukazał się Harry Dickson. Czekał na lady Demelson.
Człowiek w ciemnych okularach, gdy detektyw z nim się zrównał, dobył z kieszeni już przygotowaną małą strzykawkę i trysnął nią w nos i usta detektywa jakimś bezbarwnym płynem.
Dickson jak rażony piorunem — zachwiał się i byłby padł na wznak, rozbijając może głowę o bruk, gdyby go ów nieznajomy nie podparł.
Kilka osób otoczyło leżącego.
— Przecież to Harry Dickson, — rzekł jakiś mały gazeciarz.
— Nie zawracaj głowy ze swoim Dicksonem! — irytował się starszy pan. — Jestem lekarzem. Sprowadź mi taksówkę, odwiozę chorego do szpitala. To na pewno porażenie, może tylko chwilowe.
Rzekomy doktór ocierał usta choremu. Czynił to bardzo pieczołowicie i dokładnie. Chodziło mu przecież w pierwszym rzędzie o to, aby nikt nie dojrzał, że nieprzytomny przechodzień został oblany jakimś płynem...
Taksówka nadjechała, doktór w ciemnych okularach załadował chorego przy pomocy przechodniów i rzucił szoferowi:
— Do szpitala St. John!
Gdy ujechali kilkaset metrów i skręcili za pierwszym rogiem, Gensbury, gdyż on to był owym przypadkowym przechodniem — zmienił dyspozycję:
— Przewiozę chorego do mej prywatnej kliniki.
I rzucił nowy adres.
Wóz zatrzymał się przed domem w dzielnicy portowej. Gensbury zapłacił za kurs i wtaszczył sam, chorego do parterowego pokoju.
Gensbury zbadał puls i oddech chorego:
— Brawo! — rzekł do siebie. — Moja „zasypiaczka“ działa bez zarzutu! Dickson jeszcze sobie pośpi. A zresztą, może się wcale nie obudzi...

Noc zapadła już ciemna, a Harry Dickson nie wracał do domu. Tom Wills począł się poważnie niepokoić o swego mistrza.