Strona:Harry Dickson -20- Postrach Londynu.pdf/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

padu. Dwie gorzkie łzy spłynęły mu po policzkach.
— Czemu nie odpowiadasz, kanalio! Patsy, przyciśnij mu nóż do gardła, może to rozwiąże mu język!
— Po co tyle fatygi, — odpowiedział drugi. — Najlepiej wrzućmy go do wody.
— Masz rację, chłopie! — ryknął bandyta, popychając Toma w stronę okna.
Młodzieniec spojrzał na niebo, pokryte milionem gwiazd. Po raz ostatni je oglądał;
— Uwaga, Patsy! Jesteś tam?... Pomóż mi... Raz! Dwa.... i
— Trzy! — zawołał nagle jakiś obcy głos, a jednocześnie huknęły dwa strzały. Patsy padł na ziemię. Jedna kula wybiła mu oko i rozwaliła czaszkę. Druga utkwiła w gardle jego towarzysza.
Na parapecie okna ukazał się jakiś człowiek. Był to.... Harry Dickson. Zdążył jeszcze ująć w ramiona swego zemdlonego ucznia.
— Uspokój się, chłopcze! Uspokój się, mój drogi! Wszystko układa się jak najlepiej.... Nie ma powodu do obaw.
— To pan, Mr. Dickson!... — uśmiechnął się Tom, — wracając do przytomności. Niebo pana zesłało! Skąd pan wraca?
— Skąd?
— Wyobraź sobie, mój mały, że z wyspy „Piratów Tamizy“... Mam ich teraz wszystkich w garści!

Zapadła noc. Na falach Tamizy posuwała się w stronę „Wyspy Piratów“ mała flotylla motorówek. W łodzi posuwającej się na czele flotylli znadowali się: Harry Dickson, jego uczeń Tom Wills i kapitan policji Tonardy. W dalszych ośmiu łodziach pełno było policjantów i detektywów.
Kapitan Tonardy czuwał na dziobie łodzi z bronią gotowa do strzału. Również Harry Dickson i Wills trzymali w ręku nabite rewolwery. Wśród ciszy nocnej rozlegał się tylko miarowy turkot motorów. Na łodziach panowało zupełne milczenie. Policjanci byli wciąż w pogotowiu. Wiedzieli, że zlikwidowanie groźnej bandy Blackwella nie należy do łatwych zadań.
— Czy wydał pan rozkazy, kapitanie? — zapytał Harry Dickson.
— Tak jest. Weźmiemy wyspę szturmem. Wątpię, czy bandyci zechcą poddać się bez walki.
— Będziemy mieli nielada zadanie do wykonania... — mruknął detektyw. — Blackwell to jeden z najgroźniejszych łotrów, z jakimi spotkałem się w życiu...
Posuwano się dalej w milczeniu. Wreszcie przed flotyllą zamajaczyły w mroku ponure kontury „Wyspy Piratów“. Wszyscy wytężyli czujność, by nie dać się zaskoczyć przez nieprzyjaciela.
Nagle od strony wyspy rozległ się straszliwy huk, czerwone błyskawice rozświetliły mrok i na policjantów spadł grad kul. Bandyci nie mogli jednak strzelać celnie z powodu ciemności i kule nie uczyniły nikomu krzywdy.
Policjanci odpowiedzieli strzałami na salwę piratów. Kule padały gęsto z obu stron, huk strzelaniny rozdzierał ciszę nocną. Pociski bandytów padały z pluskiem w wodę i uderzały głucho o burty łodzi.
— Naprzód przyjaciele! — zawołał Harry Dickson. — Musimy wyładować za wszelką cenę!...
Motory zaczęły pracować ze zdwojoną energią i lodzie pomknęły jak strzały. Bandyci, widząc to, zdwoili szybkość kanonady, ale nie powstrzymało to dzielnych policjantów. Wśród gradu kul łodzie przybiły wreszcie do brzegu.
Harry Dickson pierwszy dotknął nogami ziemi.
— Trzymaj się mnie blisko — zawołał do Toma Willsa. — Mamy do czynienia z niebezpiecznym przeciwnikiem. Broń trzymaj w pogotowiu i przygotuj zapasowy magazyn.
— Chłopcy, — zawołał kapitan Tonardy do swoich policjantów. — Naprzód bez pardonu, za wszelką cenę. Atakujemy dom!
Trzydziestu policjantów z siekierami i rewolwerami w ręku rzuciło się w stronę drzwi, ale w tej samej chwili otworzyły się one szeroko i wypadła z nich banda piratów, ostrzeliwując się zaciekle.
Policjanci nie pozostali dłużni. Celny strzał Harry Dicksona powalił na ziemię Łysego, który pędził w jego stronę z nożem w ręku. Oczy detektywa szukały jednak innego przeciwnika. Dickson pragnął za wszelką cenę rozprawić się z Blackwellem.
Tymczasem bandyci walczyli zaciekle, jak osaczone stado wilków. W pewnej chwili, gdy zrozumieli, że nie uda im się wydrzeć z rąk przeważającej liczby przeciwników, rzucili się nagle wszyscy w stronę rzeki. Na czele ich biegał jakiś człowiek, w którym Harry Dickson natychmiast poznał Blackwella.
— Do łodzi! — rozległ się rozkazujący głos bandyty.
— A to łotry! — zawołał Dickson. — Chcą umknąć w naszych łodziach. Nie uda im się to!
Detektyw rzucił się w ślad za bandytami i po chwili dopadł Blackwella. Obaj mężczyźni zwarli się w zaciekłej walce nad samym brzegiem rzekł. Harry Dickson opasał przeciwnika swymi stalowymi ramionami, uniemożliwiając mu wszelki ruch. Bandyta wiedział jednak, że w razie ujęcia go żywcem, nie uniknie on szubienicy i dlatego usiłował za wszelką cenę wyrwać się z rąk detektywa.
— Nie umrę sam... — zawołał z wściekłością. — Będziesz mi towarzyszył do piekła.
Nadludzkim wysiłkiem wyrwał się z ramion Dicksona i pociągając go z sobą, rzucił się w fale Tamizy. Obaj zniknęli na chwilę w wodzie, lecz po chwili głowy ich ukazały się na powierzchni.
Rozpoczęła się straszliwa walka w wodzie. Bandyta nie myślał już o ratowaniu życia, pragnął tylko za wszelką cenę, aby Harry Dickson podzielił jego los. Udało mu się w pewnej chwili chwycić detektywa za gardło i pociągnąć ze sobą w odmęty. Na chwilę obaj znów zniknęli w wodzie i tylko banki powietrzne, ukazujące się na powierzchni świadczyły o straszliwej walce, toczącej się pod wodą.
Wreszcie detektyw wynurzył się na powierzchnię, a w chwilę potym ukazała się obok niego głowa bandyty. Blackwell po raz drugi usiłował chwycić Harry Dicksona na gardło, ale w tej samej chwili huknął strzał i bandyta zniknął pod wodą. Na brzegu stał Tom Wille z dymiącym jeszcze rewolwerem w dłoni.
Tymczasem policjanci rozprawiali się z resztą piratów. Ci z pośród bandytów, którym udało się dotrzeć do łodzi zostali powystrzelani przez