Strona:Harry Dickson -20- Postrach Londynu.pdf/14

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Detektyw z największą ostrożnością podniósł głowę. To co ujrzał, zmroziło mu krew w żyłach. Cała flotylla, złożona z czternastu łódek została wysłana w pościg. Na przedzie, w najbliższej łodzi, stał wysoki mężczyzna z rewolwerem w ręce.... Był to nikt inny, tylko Blackwell.. herszt bandy „Piratów Tamizy“.
— Tym razem sprawa jest przesądzona. Jestem zgubiony. Jeśli wpadnę w ręce tych bandytów, podzielę los tych wszystkich nieszczęśliwych, których ostatnio znaleźliśmy na ulicach Londynu. Pewnego pięknego dnia policja znajdzie również Harry Dicksona, pozbawionego rozumu... Nie widzę żadnej możliwości ocalenia...
W tym momencie detektyw usłyszał charakterystyczny szum.
— Parowiec! Parowiec w pobliżu.... Gdybym mógł się tam dostać byłbym uratowany. Spróbuję zwrócić uwagę ludzi, znajdujących się na pokładzie.
Nadzieja dodała mu sił. Potężne ruchy wioseł popchnęły czółno naprzód... Ale i „Piraci Tamizy“ ujrzeli statek. Podwoili energię, aby uniemożliwić ucieczkę.
— Trzymać, trzymać go! — ryczał Blackwell. — To dla nas bardzo ważna rzecz, aby nie pozwolić mu umknąć. Zna on tajemnicę naszej wyspy i może nas wsypać! Nie chcecie chyba dostać się do więzienia na resztę waszych dni... Naprzód! Brać go!
W pół minuty później łódź herszta zrównała się z łodzią detektywa.
— Idź do piekła! — zawył Blackwell, wysyłając trzy kule w ślad za Harry Dicksonem.
Ale detektyw schylił się zręcznie i kule przeleciały nad jego głową.
— Teraz moja kolej — krzyknął, wyciągając rewolwer. — Hola, Blackwell, wyrównamy nasze rachunki.
Czółna dotykały się prawie. Detektyw był pewny, że nie chybi. Parowiec był już blisko. Chwila ocalenia niedaleka!
Nagle objęły go jakieś żelazne ramiona i zgniotły w stalowym uścisku. Jednocześnie w kark wbiły mu się czyjeś zęby, jak zęby dzikiego zwierzęcia....
Detektyw krzyknął z bólu. Ktoś pociągnął go z całej siły w tył i po chwili czyjeś kolana znalazły się na jego piersiach, czyjeś ręce chwyciły go za gardło.
Detektyw poznał nieoczekiwanego przeciwnika. To... „Łysy“ wydobył się z więzów i ocalił swego wodza w ostatniej chwili.
— Mam go, kapitanie! Złapałem tego szpicla, któremu zdradziłem tajemnicę naszej wyspy, jakbym był ślepy....
— Niech cię diabli porwą! — ryknął Blackwell. — Na szczęście naprawiłeś swoją głupotę! Zwiąż go dobrze! Oto sznury... Poczekaj... pomogę ci! Łódki do mnie! Dwaj ludzie do czółna „Łysego“! Sprowadzić szpicla na wyspę! Tam się z nim załatwimy!
Kiedy „Piraci Tamizy“ krępowali ręce i nogi Harry Dicksona, wielki parowiec przepłynął obok.
Ostatnia nadzieja ratunku zginęła razem z nim w mrokach nocy.

Rozżarzone igły

Harry Dickson znalazł się w kryjówce „Piratów Tamizy“ Uwolniono go z więzów. Detektyw doszedł do przekonania, że nie było żadnych możliwości ucieczki.
Sprowadzono go do wielkiego ponurego pokoju, pełnego łupów, pochodzących z rabunku. Na środku znajdował się olbrzymi stół zastawiony butelkami alkoholu i resztkami kolacji, w której prawdopodobnie przeszkodził bandytom alarm, jaki detektyw wywołał swym pojawieniem się.
Harry Dickson obliczał ilość uczestników. Było ich dwudziestu ośmiu. Wielu z nich poznał jako popularne osoby ze świata przestępców. Niejednokrotnie miał już z nimi do czynienia. Pocieszyła go myśl, że sam nie został przez nich poznany. Zawdzięczał to temu, że pracował przeważnie w charakteryzacji i przebraniu.
— Przeniosę się na tamten świat, ale nie dowiedzą się kim jestem, — pomyślał z gorzką satysfakcją.
W tej chwili na salę wszedł Blackwell. Przyjęto go głośnymi okrzykami. Nie zwracając na nich uwagi, usiadł za stołem.
— Przyprowadzić tego psa! — rozkazał wskazując więźnia. — Sprawa z nim będzie krótka. Muszę tylko stwierdzić, od kogo dowiedział się on, że w domu na Deptfort-Street urządziliśmy sobie przystań.
„Łysy“ schwycił detektywa za kark i kopniakiem pchnął go na przód.
Harry Dickson zatrzymał się w odległości kilku kroków od Blackwella.
— Coś ty za jeden? — zapytał herszt, mierząc go spojrzeniem od stóp do głowy. Poznaję cię!
— Tym lepiej! — odparł spokojnie detektyw. — Nie będę potrzebował się przedstawiać.
Blackwell zagryzł wargi.
Nie miał naturalnie najmniejszego pojęcia, kim jest więzień i przypuszczał, że gdy go zaskoczy, sam powie mu swoje nazwisko.
— Przyznaj się, że jesteś szpiclem!
— Ja? — roześmiał się Harry Dickson. — Nie mam nic wspólnego z policją. Wiem, że jesteście ludźmi, którzy mają otwartą głowę do interesów i przybyłem tu na wyspę, aby... zaproponować wam coś korzystnego.
— Kłamiesz! — ryknął Blackwell. — Po co w takim razie skrępowałeś „Łysego“?
— Nie miałem do niego zaufania. Myślałem, że jest z policji i unieszkodliwiłem go na jakiś czas.
— Mnie nie oszukasz! Chciałeś mnie przecież zabić! Nie postępuje się w ten sposób kiedy przybywa się z interesem Uprzedzam cię... liczę do trzech i jeżeli nie odpowiesz jak się nazywasz i w jakim celu przedostałeś się na wyspę, zastrzelę cię, jak wściekłego psa!
— Raz! Dwa! Trzy!.... — liczył pirat i wściekły rzucił broń na stół.
Detektyw nie drgnął nawet, utkwiwszy pogardliwe spojrzenie w bandycie. Wiedział, że nie pozbędzie się go w ten sposób.
— Namyśliłem się! — zawołał Blackwell. — Ten rodzaj śmierci byłby za szybki i za łagodny. Musimy ci dać nauczkę. Słuchajcie, towarzysze. Mam dla was propozycję.
— Cisza! Cisza!... Herszt chce mówić! — rozległ się głos. Piraci Tamizy poczęli tłoczyć się do stołu.