Strona:Harry Dickson -20- Postrach Londynu.pdf/13

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Tym razem przypadek cudownie mu się przysłużył. Blackwell należy prawdopodobnie do szajki, być może.... jest jej hersztem.
Ku swemu wielkiemu zdumieniu Harry Dickson ujrzał, że „Łysy“ przedostaje się przez parapet.
— Dokąd on zmierza? Nie skoczy chyba do wody? Nie zadał jednak żadnego pytania, nie chcąc się zdradzić.
— Poczekaj chwilę — zawołał „Łysy“, — zaraz wyprowadzę łódkę. I trzymając się jedną ręką linowej drabinki, nachylił się nisko i wyciągnął niewielkie czółno.
Okazało się, że dom na Deptfort-Street, tak jak niektóre pałace przy Canale Grande w Wenecji, miał w swych fundamentach wybudowaną niewielką przystań. „Łysy“ wsiadł pierwszy, detektyw za nim.
— A teraz naprzód, towarzyszu! Wiosłuj co sił, tak, abyśmy za pół godziny przybyli na miejsce.
Teraz Dickson znał również kryjówkę bandy. Musiała nią być mała, nieurodzajna wysepka, stale zagrożona powodzią, niezamieszkała przez nikogo, położona z ujścia Tamizy.
— Dawno już nie byłeś na wyspie? — zapytał „Łysy“, zapalając fajkę.
Na szczęście, nie czekając na odpowiedź, ciągnął dalej:
— Ja nie byłem już tam od dwóch miesięcy. Byłem w ukryciu.
— Czy „glina“ deptała ci po piętach? Zdaje mi się, że Blackwell mówił coś na ten temat?
— Możliwe... Chociaż nie wiedziałem, że Blackwell już się dowiedział. Miałem przykry wypadek. Poszło o głupstwo. W portowej tawernie pokłóciłem się z jednym marynarzem, którego gęba mi się nie podobała. Trzasnąłem go w łeb butelką piwa tak, że zwalił się na ziemię jak kłoda. Za to wsadzili mnie na dwa miesiące. Czy robiliście jakie interesy pod moją nieobecność?
— Wspaniałe! Nam, „Piratom Tamizy“ nigdy ich nie brak....
— Tak, Blackwell to spryciarz. Umie wywęszyć gdzie jest złoto. A jak zręcznie potrafi ściągnąć ludzi na przejażdżki po Tamizie. Ale jest jedna sprawa, co do której absolutnie z nim nie zgadzam się.
— Cóż takiego? — zapytał detektyw.
— Ten jego trick z igłami....
W tym momencie wiosła raptownie uderzyły w wodę i łódź nieco się przechyliła. Dickson opanował się natychmiast i rzekł:
— Uważasz, że Blackwell niesłusznie postępuje, wbijając igły w mózgi swych ofiar, aby im na zawsze zamknąć języki?...
— Naturalnie. To jest ohydna tortura i nadomiar rzecz nie całkiem pewna. Gdyby który z nich odzyska rozum, bylibyśmy zgubieni... Moim zdaniem znalazłyby się inne, lepsze i radykalniejsze sposoby.
— Dlaczego właściwie Blackwell nie zabija swoich ofiar?
— Bawi go niesłychanie ta zabawa z policją. Skręca się po prostu ze śmiechu na wieść, ile zamieszania narobił w Scotland-Yardzie. „Glina“ podobno łamię sobie głowę, aby rozwiązać zagadkę....
— Ale otóż i wyspa. Mój chłopcze, wiosłowałeś jak mistrz, przybywamy w rekordowym czasie. Zapomniałeś mi powiedzieć, jak się nazywasz.
— „Żelazna ręka“ — odparł Dickson bez chwili wahania, czekając już od dawna na to pytanie. Jednocześnie uprzytomnił sobie, że nadszedł moment działania. Nie mógł przecież wysiąść na brzeg razem z towarzyszem. Jak uwolnić się od niego?
Było tylko jedno wyjście: zamknąć mu usta i uniemożliwić wydostanie się z łodzi.
Powoli z ciemności wynurzała się wyspa.
— Do licha! — krzyknął nagle detektyw, wyciągając wiosło z wody, — prąd jest tutaj tak silny, że złamał mi wiosło.
— Czyżby? — zapytał „Łysy“, nachylając się, aby lepiej widzieć. Złamane.... mówisz.
To były jego ostatnie słowa.
Detektyw ruchem szybkim, jak piorun, uniósł w górę wiosło i uderzył nim z całej siły bandytę w głowę. Bez jęku zwalił się on na dno łodzi.
Dickson związał mu mocno ręce i nogi i wtłoczył mu do ust własną chustkę od nosa. Postanowił wylądować w miejscu zarośniętym krzakami, aby nie zwrócić na siebie niczyjej uwagi.
Powoli i bez szmeru łódź popłynęła naprzód. Znajdowała się teraz w odległości 200 jardów od wyspy i z łatwością można już było dostrzec niektóre szczegóły.
Uwagę detektywa przykuł przede wszystkim dom wybudowany tuż nad brzegiem, na wielkim drewnianym pomoście. Przypominało to dawne osiedla na palach, chroniące budowle przed zalewem wody.
Okna tego domu, wychodzące na rzekę, zamknięte były i nieoświetlone. Wyspa miała wygląd niezamieszkałej. Mimo to Harry Dickson postanowił oddalić się w bok i poszukać odpowiedniejszego miejsca do wydostania się na brzeg.
Nagle wyćwiczone ucho detektywa uchwyciło jakiś szmer. Spojrzał przed siebie i ujrzał, że jedno z okien ciemnego domu otworzyło się i wychylił się przez nie człowiek z karabinem w ręku.
— Hasło!.. Hasło!... — krzyknął do Dicksona.
— Do diabła! — pomyślał detektyw. — Skończony ze mnie idiota że nie wydostałem hasła od „Łysego“. Łatwo mógłbym go do tego zmusić, grożąc mu śmiercią.... Teraz, niestety, za późno!
Nie zastanawiając się dłużej, podniósł w górę rękę, uzbrojoną w nóż.
— Oto moje hasło!... Do licha! Nie było mnie tu dwa miesiące. Siedziałem pod kluczem. Nie poznajecie mnie? Jestem „Łysy“!
Harry Dikson miał nadzieję, że trudno go będzie rozpoznać pod osłoną nocy.
Ale w chwilę potem rozwiały się jego złudzenia. „Piraci Tamizy“ na wszystko mieli sposoby. Nim Harry Dickson zdołał się zorientować, całą jego postać oświetlił oślepiający reflektor. Teraz można się było ratować jedynie jaknajszybszą ucieczką. Detektyw usiadł na ławeczce, w łodzi i zrobił obrót wiosłami. W tej samej chwili huknęły strzały i kilka kul przeleciało ze świstem obok jego twarzy Jednocześnie rozległ się dzwon alarmowy. Dickson ułożył się na dnie łodzi i dał się unosić prądowi. Zrozumiał że sytuacja przybrała obrót nie wróżący mu nic dobrego.
Znajdował się teraz w odległości stu kroków od wyspy i wyraźnie słyszał jakiś ochrypły, rozkazujący głos.
— To szpieg! Musimy go schwytać!