Strona:Harry Dickson -20- Postrach Londynu.pdf/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Harry Dickson pomyślał, że wartoby było zasięgnąć o jego mieszkańcach informacyj u sąsiadów, ale godzina była już spóźniona.
— Nie mam innej rady. Muszę dostać się do środka i zobaczyć co się tam dzieje!
Detektyw przeszedł na drugą stronę ulicy i ostrożnie kryjąc się pod murami doszedł do drzwi. Pchnął je. Nie były zamknięte. Znalazł się nagle w zupełnych ciemnościach. Na szczęście, w kieszeni pożyczonego palta były zapałki. Zapalił natychmiast jedną z nich i w nikłym świetle ujrzał drewniane schody, prowadzące w górę. Harry Dickson począł się piąć po nich, starając się nie wywoływać najmniejszego szmeru.
Na pierwszym piętrze wzdłuż długiego korytarza znajdowała się wielka ilość drzwi prowadzących do zupełnie pustych pokoi. Wszystkie zdradzały ślady wielkiego zaniedbania i opuszczenia.
— Ten dom jest niezamieszkały! — rzekł do siebie detektyw. — Blackwell musiał mieć specjalny powód, aby tutaj przyjść. Ale gdzie on się podział? Poszukajmy go na wyższym piętrze.
Po chwili Dickson znalazł się na górze i odkrył jeszcze jeden pusty pokój. I tu Blackwella nie było. Nagle uszu detektywa dobiegł dziwny szmer, przypominający szum wody.
— Tamiza! — szepnął. — Widocznie z drugiej strony tego domu przepływa rzeka!
Zbliżył się do wielkiego, otwartego okna. Zapałka zgasła. Aby nie zostawiać po sobie śladów, schował ją do kieszeni. W księżycowej poświacie cicho szemrały fale Tamizy. Do parapetu okna była przyczepiona mała drabinka linowa.
Na twarzy detektywa pojawił się uśmiech.
— A więc tędy Blackwell wydostał się z domu. Nie skoczył chyba do wody? Na dole musiała na niego czekać łódka. Do licha! To zasługuje na uwagę. Człowiek, który odbywa spacer w tak tajemniczych okolicznościach, musi mieć ważne po temu powody. Zaczekam tu na niego, aż wróci. Potrwa to zapewne długo... muszę wobec tego zawiadomić Toma.
Harry Dickson pobiegł co sił do najbliższego urzędu pocztowego i nadał depeszę tej treści:
„Tom Wills. Baker-Street. Przyjdź na ulicę Deptfort-Street i odszukaj dom naznaczony trzema krzyżami. Czekaj tam aż do następnych moich poleceń“.
Następnie detektyw dopuścił się małej kradzieży. Na stole, przy którym pisał, leżał czerwony ołówek. Niepostrzeżenie wsunął go do kieszeni. Przybywszy przed dom, nakreślił na bramie trzy wielkie czerwone krzyże. Wszedł następnie do środka i począł szukać dogodnego miejsca do spania. Znalazł w kącie pokoju wielką skrzynię i postanowił przepędzić noc na tym zaimprowizowanym łóżku. Obok położył nabity rewolwer i nóż ukradziony Blackwellowi. Detektyw ułożył się wygodnie i wysłuchiwał się w monotonny, szum fal.
I stała się rzecz dziwna.... rzecz, która nigdy mu się nie zdarzała, kiedy był na czatach... Harry Dickson zasnął.
Blady promień księżyca, który przedarł się przez chmury, zatrzymał się na chwilę na jego spokojnej, uśpionej twarzy.

Nóż

— Hallo kolego, wypiłeś zapewne za dużo ginu, że śpisz jak suseł.
Harry Dickson, nie zdradzając przerażenia, które nim ogarnęło, nie drgnąwszy nawet otworzył oczy. Przed nim stał wysoki, barczysty drągal, o podejrzanym wyglądzie, z twarzą pokrytą śladami ospy i wielkim spłaszczonym nosem.
— Co tu robisz? Czy herszt kazał ci pozostać na straży.
— Tak jest, — odparł Dickson bez wahania. — Szef odjechał. Czekam tu na jego powrót.
— No, to potrwa dość długo... Czy nie wiesz, że ma on tym razem pozostać przez trzy dni na wyspie? Ma on tam jakieś ważne sprawy do załatwienia. Wybieram się do niego. Chcesz iść ze mną.
— Oczywiście. Przed chwilą właśnie zastanawiałem się nad tym, czy nie lepiej byłoby pojechać na wyspę. Odpowiedź wypadła tak pewnie i stanowczo, że przybyły nie powziął najmniejszego podejrzenia.
— To dziwne, że nie znam cię, — podjął znów rozmowę. — Od jak dawna należysz do bandy?
— ...Już od dawna. Ja ciebie znam z widzenia doskonale.
— No to rzecz zrozumiała. Wszyscy znają „Łysego“. Ale miałeś szczęście, żeś położył koło siebie ten nóż. Gdyby nie to, prędko bym się z tobą rozprawił. Ten znak rozpoznawczy odrazu wyjaśnił mi, że należysz do „Piratów Tamizy“.
Serce detektywa wypełniła wielka radość.
— Nareszcie, — pomyślał, — nareszcie wpadłem na trop tej straszliwej bandy, która bezkarnie pod okiem londyńskiej policji dopuszczała się już od długiego czasu szeregu niesłychanych przestępstw i zbrodni!