Strona:Harry Dickson -20- Postrach Londynu.pdf/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rządku, aby przyjmować w ten sposób porządnych ludzi!
— Dosyć! — uciął Blackwell. — Hatty odprowadź go do drzwi, aby nic nie mógł ukraść po drodze.
W tej chwili kiedy gospodyni miała zamiar wypuścić go z mieszkania, z zewnątrz rozległ się donośny dźwięk dzwonka. Detektyw odsunął się przezornie na bok i pozwolił wejść do środka młodej, eleganckiej damie.
Jakież było jego zdumienie, gdy poznał..... Evelinę Blunt.
Młoda kobieta minęła go szybko i zwróciła się do gospodyni.
— Czy mój kuzyn Charlie, jest w domu?
— Tak, madame, proszę wejść do salonu zaraz go zawołam.
Nagle zauważyła detektywa.
— A ty na co tutaj czekasz jeszcze? Precz stąd!
— Stara małpo! krzyknął Dickson, wybiegając na ulicę.
Nie odszedł daleko. Usadowił się na rogu i nie spuszczał oczu z bramy domu Nr. 24.
— Cóż to znaczy, że żona tego nieszczęsnego Blunta którego dziś znaleźliśmy na ulicy, składa wizytę Blackwellowi? Przecież ten Blackwell, to nikt inny tylko jej kuzyn, na którego się tak przede mną skarżyła. To on przyniósł plotkę o tym, że widział jej męża z uroczą brunetką w dorożce Nr. 2730. A teraz okazuje się, że właścicielem tej dorożki jest nikt inny tylko on sam.
Czyżby Mrs. Blunt była wspólniczką kuzyna, którego pozornie nie cierpi? Czy nie pomogła mu przypadkiem w zbrodni, aby pozbyć się męża?
Detektyw szybko jednak począł odżegnywać się od tych podejrzeń.
— Nie mogę wyciągać mylnych być może, wniosków jedynie tylko na podstawie tego faktu, że spotkałem ją w tym domu. Ciekaw jestem, jak usprawiedliwi ona swą obecność u kuzyna.
Detektyw nie czekał długo. Nie minął kwadrans, a młoda kobieta, ukazała się na ulicy. W chwili gdy go mijała, Dickson stłumionym głosem zawołał:
— Mrs Blunt! Mrs. Blunt!
Zdumiona spojrzała na zaczepiającego ją mężczyznę, a ujrzawszy jego obdarte ubranie i czerwony, pijacki nos, poszła naprzód, nie odpowiadając.
— Proszę się zatrzymać, Mrs. Blunt. To ja... Harry Dickson.
— Boże drogi! — krzyknęła — Poznaję pana po głosie. Ale co za strój?... Co się panu stało?
— Nic nadzwyczajnego. Musiałem tylko złożyć wizytę pani kuzynowi. Proszę mi szczerze odpowiedzieć, w jakim celu pani do niego poszła?
Oczy młodej kobiety wypełniły się łzami...
— Powiem panu wszystko, Mr. Dickson, chociaż bardzo się tego wstydzę... Po naszej dzisiejszej rozmowie zastanawiałam się długo, czy mam prawo podejrzewać mego męża o niewierność. Nie zastanawiając się nawet co robię, udałam się do kuzyna, aby zaprzeczył poprzedniej plotce.
— I cóż on pani odpowiedział?
— Niestety, powtórzył raz jeszcze to co poprzednio. Obawiam się, że to była prawda!...
Harry Dickson starał się ją pocieszyć. Potem poradził jej, aby wróciła do domu i bez uprzedniego zewolenia pod żadnym pozorem, nie porozumiewała się z kuzynem.
— Proszę mi jeszcze jedną rzecz powiedzieć. Czym zajmuje się pani kuzyn? Z czego żyje?
— Nie wiem. Ojciec jego zostawił mu w spadku okrągłą sumkę. Przypuszczam, że ma stałą rentę.
Po udzieleniu żądanych wyjaśnień Eveline Blunt pożegnała detektywa i oddaliła się.

Niezamieszkały dom

Cierpliwość Harry Dicksona została wystawiona na długą próbę. Minęła godzina dziewiąta, potem pół do dziesiątej, a drzwi, wiodące do domu nr. 24 na Dover Street pozostały przez cały czas zamknięte.
O godzinie pół do jedenastej detektyw znów spojrzał na zegarek. W tej samej chwili jakiś człowiek wyślizgnął się niepostrzeżenie z bramy. Dickson nie mógł dojrzeć w ciemnościach jego twarzy, ale odrazu poznał po sylwetce tajemniczego kuzyna Mrs. Eveline Blunt.
Postanowił go śledzić. Szedł za nim w pewnej odległości, starając się nie spuszczać go z oka. Na razie nie nastręczało to żadnych trudności. Ulice były zupełnie puste. Ale detektyw pomyślał o tym, że musi przedsięwziąć wszystkie środki ostrożności. Postanowił przeto znów zmienić swój wygląd, aby Blackwell go nie poznał.
Nie mógł wrócić do domu więc ucharakteryzował się na poczekaniu.
Skręcił w małą, boczną uliczkę, nałożył na głowę perukę, którą wydobył z kieszeni, przykleił sobie fałszywa brodę i starł czerwone plamy z twarzy i nosa, nadające mu wygląd pijaka. Ale nie był jeszcze zadowolony. Mogło go zdradzić ubranie. I znów pomógł mu przypadek... Nagle minął go bowiem jakiś jegomość w eleganckim wieczorowym palcie i w cylindrze.
— To pan, Mr. Carr? Dokąd to? — zapytał Dickson.
— Do klubu. Żegnam jednego z kolegów.
— Czy nie byłby pan tak uprzejmy pożyczyć mi palta i kapelusza? Ale szybko, bo nie mam czasu.
— Ależ oczekują mnie w klubie.
— Do licha! Co z pana za detektyw jeśli nie chce pan pomóc koledze w potrzebie? Coby na to powiedzieli pana przełożeni? Przecież może się zdarzyć, że przyda się panu rewanż. Po sekundzie wahania Mr. Carr oddał palto i kapelusz detektywowi.
Nie trwało to więcej, jak dwie minuty. Trzeba się było spieszyć. Harry Dickson rozpoznał z daleka wysoką sylwetkę Blackwella.
Droga, którą szedł, prowadziła na peryferia miasta. Przebył on Blue - Anchor - Road, potem Southwark-Park a teraz zagłębił się w Deptford-Road. Było to wybrzeże Tamizy niedaleko dzielnicy portowej. Nagle Blackwell zniknął w jakimś domu. Harry Dickson zastanawiał się czy pójść za nim. Nie łatwo się było zdecydować. Ostatecznie postanowił strzec go z zewnątrz.
Tak jak wszystkie domy w tej dzielnicy i ten miał bardzo wąską fasadę z szeregiem okien, wychodzących na ulicę. Budynek miał wygląd kompletnie opuszczonego i żadne okno nie było oświetlone.