Strona:Hanns Heinz Ewers - Opętani.djvu/45

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

stronę zwracając się w śmiertelnej trwodze. Zdało się, że wzdychają one i łkają, tęskniąc, by mogły odejść z tego straszliwego miejsca. Ale nie mogły tego uczynić, musiały pozostać, musiały widzieć i słyszeć wszystko, przykute do miejsca swymi korzeniami.
Jan Olieslagers przystanął nad brzegiem stawu. Słyszał ten śmiech, wciąż ten śmiech bez końca, słyszał opadanie siekiery i jej ciosy i zgrzyt noża. Chciał odejść dalej, ale siła jakaś wstrzymywała go na miejscu, niepokonalnie silnie, jakby i on wrósł korzeniami w ziemię, jako te brzozy. Słuch jego wyczulił się do niebywałych granic i mimo głośnego śmiechu hrabiego słyszał trzeszczenie kości, pękanie ścięgien i rozszarpywanie mięśni...
A wśród tego wszystkiego... inny ton. Cichy, srebrzysty, jako głos ust kobiecych. Co to było?
I oto zrazu — — teraz — — nieznośniejszem to było aniżeli ciosy siekiery, aniżeli obłąkańczy śmiech hrabiego.
Wracał ten ton wciąż, wracał — — częściej i wyraźniej — — Co to było?
I nagle pojął: — To hrabina śmiała się.
Zawrzasnął, wpadł w gąszcz. Zatkał palcami uszy, otworzył usta i zaśmiał się półgłośno, by ten inny śmiech przygłuszyć. I tkwił tak w krzakach, jako zwierzę postrzelone, nie zdolny do powstrzymania się od wydawania tych półzwierzęcych krzyków, nie zdolny do odjęcia rąk od głowy. Otworzył szeroko oczy i wlepił je w drogę, w schody, w otwarte drzwi kaplicy. — —
Bez ruchu, bez ruchu...
Czekał, nie ruszając się, nie oddechając; wiedział jednak, że trwoga jego skończyć się musi, gdy ostatnie promienie w cieniu szczytów drzew zapadną... gdy wreszcie słońce... zapadnie...