Strona:H. Porter - Pollyanna.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pomyśli o widmach słonecznych, o złotej monecie, o swoich oszczędnościach dla pogan, o...
— Pollyanno — przerwał podrażniony pan Pendlton — raz na zawsze skończ te brednie! Już dziesięć razy mówiłem ci, że nie mam żadnych pieniędzy dla pogan. Przez całe moje życie nic im nie dałem.
Spodziewał się zobaczyć po tych słowach wyraz rozczarowania w oczach Pollyanny, lecz zawiódł się zupełnie, gdyż ku wielkiemu swemu zdumieniu ujrzał twarzyczkę dziewczynki, promieniejącą z radości.
— Ach, jak się cieszę — zawołała, klaszcząc w dłonie — to znaczy, poprawiła się, rumieniąc — nie z tego, że pan nie zbiera pieniędzy dla pogan, bo o nich i tak troszczy się wiele innych osób, ale dlatego, że pan na pewno zajmie się Dżimmi Bin‘em. O, teraz jestem pewna, że go pan weźmie do siebie!
— Kogo?
— Dżimmi Bin‘a! On da panu „obecność dziecka“, która przyczyni się do stworzenia ogniska domowego, a i on też będzie bardzo zadowolony. Przed tygodniem zmuszona byłam powiedzieć mu, że panie z dobroczynności, do których pisałam, odmówiły zajęcia się nim, i był tem bardzo zmartwiony. A teraz, gdy się dowie, będzie uszczęśliwiony!
— No tak, on — ale nie ja! — powiedział stanowczo pan Pendlton. — Zresztą, Pollyanno, to, co mówisz jest niedorzecznością.
— Ale pan nie chce przez to powiedzieć, że go do siebie nie weźmie?