Strona:H. Porter - Pollyanna.djvu/139

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Odwróciła oczy. Nie mogła znieść rozżalonego wzroku swego przyjaciela.
— Więc nawet jej nie pytałaś? — zapytał po chwili milczenia pan Pendlton.
— Naprawdę nie mogłam — wyszeptała Pollyanna — zanim ją o to zapytałam, dowiedziałam się, że moja obecność jest jej potrzebna. A i ja też nie chciałabym jej opuszczać. Pan nie wie nawet, jaką dobrą była zawsze dla mnie! I zdaje mi się czasami, że ona zaczyna się z wielu rzeczy cieszyć, a pan wie, że przedtem tego nie było. Zresztą, pan sam mi to powiedział. Ach, proszę pana, ja nie mogę opuścić cioci Polly!
Nastąpiła długa chwila milczenia, przerywana tylko od czasu do czasu szumem drzew za oknami.
— Tak, Pollyanno, nie możesz jej teraz opuścić — powiedział wreszcie pan Pendlton. — I więcej już cię o to nie poproszę.
Ostatnie słowa wymówił prawie szeptem, lecz pomimo to Pollyanna usłyszała je.
— Ale jeszcze nie powiedziałam panu wszystkiego, i to tego, co jest właśnie najlepsze ze wszystkiego, coby pan mógł zrobić!
— Nie dla mnie, Pollyanno!
— Owszem! Mówił pan, że dla stworzenia ogniska domowego potrzebne jest serce i ręka kobiety, lub też obecność dziecka. Otóż to drugie znalazłam. Oczywiście, będę to nie ja, lecz ktoś inny!
— Ależ ja nie chcę nikogo, oprócz ciebie! — zawołał z oburzeniem pan Pendlton.
— Pan to zrobi, gdy się wszystkiego dowie. Pan jest taki dobry i życzliwy! Niech pan tylko