Strona:H. Porter - Pollyanna.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wozem — zawołała Pollyanna, podbiegając do Nansy. — A jaki ten doktór miły!
I w kilku słowach opowiedziała Nansy swoją rozmowę z doktorem, poczem pobiegła do ciotki.
Pannę Polly zastała w salonie.
— Pollyanno, czyj to powóz zatrzymał się przed chwilą przed bramą? — zapytała, jak zwykle, sucho panna Polly.
— Doktora Chilton‘a! Nie zna go ciocia?
— Doktór Chilton? Cóż on tu robił?
— Odwiózł mnie swoim powozem. Ach, ciociu, zaniosłam galaretkę panu Pendltonowi i...
— Pollyanno, czy on się tylko nie domyśla, że to ją ją posłałam? — przerwała panna Polly, podnosząc głowę.
— Ależ nie! Nawet mu powiedziałam, że to nie ciocia!
Twarz panny Polly zaczerwieniła się w jednej chwili.
— Jakto? Więc powiedziałaś mu, że to nie ja przysyłam?
Pollyanna szeroko otworzyła oczy, zdziwiona potępiającym głosem panny Polly.
— Ależ ciociu! Czy mi ciocia nie mówiła?
Panna Polly westchnęła beznadziejnie.
— Mówiłam ci, Pollyanno, że to nie ja posyłam i prosiłam, abyś tak się zachowywała, by on czasem tego nie pomyślał! A to wielka różnica, niż mu powiedzieć, że to nie ja posyłam.
I powiedziawszy to, wyszła z pokoju.
— O Boże! Zrobiłam coś złego! I to najgorsze, że nie widzę w tem żadnej różnicy — westchnęła ciężko Pollyanna.