Strona:H. Porter - Pollyanna.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jakto najprzyjemniejszem? — Widzieć wszędzie tyle cierpień?
— Wiem o tem, proszę pana, ale pan powinien być szczęśliwym, mając możność niesienia ulgi wszystkim tym cierpieniom! Wszak pan mnie rozumie?
Duże dwie łzy ukazały się w oczach doktora. Życie jego było niewesołe. Nie posiadając ani rodziny, ani własnego kąta, mieszkając w dwóch wynajmowanych w pensjonacie pokojach, cały czas poświęcał swemu zawodowi, który poprostu kochał.
Teraz, gdy widział świecące zapałem oczęta Pollyanny, zdawało mu się, że jakaś kochająca dłoń dotknęła jego głowy jakby z błogosławieństwem, i rozumiał, że od tej chwili, podczas dni pracy jak i podczas nocy czuwania tylko co wypowiedziane słowa Pollyanny będą mu gwiazdą przewodnią.
— Niech cię Bóg błogosławi, dziecko! — powiedział drżącym głosem.
Potem z uśmiechem, tak dobrze znanym i lubianym przez jego pacjentów, dodał:
— Wiedz, kochanie, że czasem i doktór, jak jego pacjenci, potrzebuje lekarstwa!
Słowa te mocno zaciekawiły Pollyannę, ale myślała o nich dotąd tylko, dopóki przeskakująca z drzewa na drzewo wiewiórka nie zwróciła całkowicie jej uwagi.
Doktór wysadził Pollyannę przy samej bramie, uśmiechnął się do Nansy, która myła schodki, i odjechał.
— Ach, co za przyjemny był ten spacer po-