Przejdź do zawartości

Strona:H. G. Wells - Gość z zaświatów.djvu/250

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   248   —

— A oto widzisz co! — zaryczał oszalały w uniesieniu skwir, i podniósł w górę szpicrutę, trzymaną dotąd ku ziemi.
Ale w tej chwili stało się coś nadzwyczajnego. Ten, któremu zagrożono uderzeniem, w stanie zupełnej nieświadomości wzniósł się nagle w górę; jego skrzydła rozwinięte zatrzepotały w powietrzu wielkim szumem, wraz z tem szpicruta wyrwana z ręki sir Johna zawisła nad jego własną głową, a dłoń, która ją trzymała, zdawała się tak potężna, jak potężna była gniewem i oburzeniem twarz młodzieńca, który dokonał całego aktu z takim rozmachem i pewnością siebie, jak gdyby go już po wiele razy był praktykował. Tymczasem było to u niego wybuchem mimowiednym — pierwszym i jedynym. Niemniej radził sobie, jak najdoświadczeńszy w takich sprawach szermierz. I w jednej chwili na twarzy skwira zarysowały się dwie sine, przecinające się na krzyż, pręgi, a gdy atakowany w tak niespodziany sposób zasłaniał tylko instynktownie oczy przed ciosami świszczącej w powietrzu jego własnej szpicruty, sypały się, niby grad, na jego głowę uderzenia coraz silniejsze, przerywane tylko głosem tego, który sobie za wszystkie naraz krzywdy i upokorzenia, doznane od ludzi, płacił jednym zamachem.