Strona:H. G. Wells - Gość z zaświatów.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   235   —

wała się w końcu i prześlizgnęła cicho po wschodach na dół. Zastała młodzieńca bez ruchu, a z piersi jego wyrywały się łkania. Więc to on płakał — nie kto inny.
— Co panu jest? — pytała z troskliwością, dotykając jego głowy.
Anioł podniósł się w połowie i patrzył na nią uważnie w ciemnościach nocy. Dojrzał w tej twarzy młodej wyrazu współczucia i zdawało mu się to wielką ulgą w jego cierpieniu.
— Co się stało? Czyś pan skaleczony? — ponowiła zapytanie.
— Daljo! — wyszeptał żałośnie. — Już się nigdy mojemi skrzydłami nie będę mógł posłużyć...
Dziewczyna zupełnie nie zrozumiała o co jemu chodzić może, ale odczuła, że wistocie spotkać musiało tego obcego człowieka jakieś wielkie nieszczęście. A on tymczasem powtarzał:
— Ciemno dokoła mnie, chłód mię przejmuje, a skrzydła moje bezwładne!..
Nie wiedziała jaką mu dać pomoc, czy pociechę, ale jej samej uciskał serce wielki smutek. Coś niezwykłego brzmiało w tej skardze.
— Zlituj się nade mną, Daljo, — zlituj!