Strona:Guzik z kamei (Rodriques Ottolengui).djvu/071

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

List ten podał Mitchel detektywowi, który go przeczytał uważnie, potem zaś badając kopertę i stempel pocztowy stwierdził autentyczność dokumentu, pochodzącego z przed roku mniej więcej.
— Czyś pan zapłacił żądaną sumę?
— To wymaga bliższego określenia. Otrzymawszy list, uświadomiłem sobie, że nic nie stracę, gdy przyjmę daną osobę i posłucham jej opowiadania. Oczywiście, miałem zamiar nie płacić i dlatego nie posiadałem w domu żądanej sumy. Ale po wysłuchaniu owej kobiety, zmieniłem zapatrywanie. Na podstawie kilku papierów, jakie mi pokazała, przekonałem się, że istotnie może puścić w świat historję skandaliczną, która wywrze skutek zapowiedziany. Gdym jej jednak powiedział, iż nie posiadam przy sobie żądanej kwoty, wpadła we wściekłość, twierdząc, żem ją zwabił w pułapkę, by wydać policji i t. d. Widząc, że trzeba koniecznie rzecz doprowadzić do końca, oświadczyłem gotowość dostarczenia środków przejazdu do Europy gotówką, resztę zaś w klejnotach mogę wypłacić.
— W klejnotach? — wykrzyknął zaskoczony detektyw.
— Tak jest. Dziwi to pana, widzę, ale nie znasz dotąd pasji mojej. Zbieram drogie kamienie i w tym schowku posiadam ich za miljon dolarów. Nie mając tedy 10.000 dolarów gotówką, mogłem jej dać każdej chwili trzy pierścionki z brylantami i uczyniłem, to, dołączając list do pewnego jubilera paryskiego, który miał je odkupić. Ważną część umowy stanowiła klauzula, że nie powróci nigdy.
— Ależ, panie Mitchel, człowiek z rozumem pańskim i przebiegłością, powinien był przecież