Strona:Guzik z kamei (Rodriques Ottolengui).djvu/072

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wiedzieć, że osoby tego rodzaju nigdy nie dotrzymują słowa.
— Oczywiście! Ale kazałem sobie wydać dokumenty dowodowe, tak że była bezsilna. Wspomniał pan przed chwilą, że było to niebezpiecznem zeznaniem powiedzieć, iż byłem w szponach tej osoby. Miał pan, oczywiście, na myśli, iż stanowiło to powód mordu. Otóż dowiodę, że tak nie jest. Przed rokiem już odzyskałem wolność zupełną.
— Jakże pan to udowodnisz?
— Posiadam pisemne oświadczenie tej osoby, że mi sprzedała za sumę 10.000 dolarów pewne papiery rodzinne.
— Czy masz pan jeszcze te papiery?
— Wolę nie odpowiedzieć na pytanie.
— Dobrze. Tedy powiedz mi pan, skąd wziąłeś to skórzane puzderko i co ono zawiera?
— Kilka drogich kamieni! — odparł po chwili, zrazu jakby zakłopotany.
— Drogie kamienie? Tak sądziłem. Czy mogę je zobaczyć?
— Nie daję przyzwolenia.
— A więc bez przyzwolenia! — wykrzyknął detektyw, szybkim ruchem otwierając puzderko.
Na podłożu atłasu leżały klejnoty, zupełnie podobne do opisanych w liście znalezionym w kieszeni zamordowanej, a co ważniejsze jeszcze, znalazł się papier, w którym Barnes poznał dokładną kopję spisu posiadanego. Zdumiony był także zachowaniem Mitchela. Odmówiwszy przyzwolenia na obejrzenie klejnotów, nie czynił nic, by temu przeszkodzić, ale siedział spokojnie i patrzył z obojętnością zupełną.
— Mr. Mitchel, — spytał detektyw po chwili — z jakiego powodu nie chciałeś pan zezwolić, bym obejrzał klejnoty?