Strona:Gustaw Meyrink - Zielona twarz.djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

słowy: als ’t u belieft, Mijnheer; hoe gaat het, Mijnheer?
„Proszę bardzo, może i pan wejdzie“, — zwróciła się młoda niewiasta do cudzoziemca, otwierając drzwi przepierzenia — „i zajmie miejsce, dopóki się tłum nie uspokoi“; potem pośpieszyła do szklannych drzwi, które znowu otworzono, sążnistego draba, który szeroko rozkraczywszy nogi stał na stopniu i pluł w obłąk, wypchnęła ze stekiem przekleństw: „stik, verrek, good verdomme, val dood, steek de moord“ i zasunęła rygiel.
Wnętrze sklepu, do którego tymczasem wszedł cudzoziemiec, składało się z sali, podzielonej szafami i tureckiemi portjerami, z kilkoma krzesłami i taburetami w kątach i z jednego okrągłego stołu w środku, przy którym dwóch starszych, zażywnych panów — zapewne hamburskich lub holenderskich kupców — siedziało z naprężoną uwagą przy świetle elektrycznie zmontowanej lampy wiszącej i jak to zdradzało brzęczenie, wpatrywało się w małe kinematograficzne aparaty. Przez ciemny, ze składów towarowych powstały korytarz można było wejrzeć do małego biura o matowych szybach, wychodzących na boczną ulicę, w którem stał nieruchomo przed pulpitem i do głównej księgi wpisywał rachunki jakiś stary, jak prorok wyglądający żyd w kaftanie, z długą siwą brodą